– Zaraz, zaraz – wtrąciłam, obejmując dłońmi kolana – - czytałeś księgę, napisaną przez czarodzieja? Żywoty magów?
Zobaczyłam go w całkiem nowym świetle. W życiu jeszcze nie spotkałam nikogo, kto spotkał prawdziwego maga.
– Tak.
Znowu westchnął.
– Ale nie o to chodzi… Sprawa jest bardziej interesująca. Dziadek chronił Amulet wiele lat, a po jego śmierci…
Zaciął się na chwilę, potem rzekł uroczyście i niemal oschle:
– Po śmierci dziadka Amulet przeszedł do rąk mojej matki.
Podskoczyłam, zaplątana w kołdrę.
– Nie żartujesz? Więc teraz jest u niej?
Zdawało mi się, że pokręcił głową.
– Nie.
Rozczarowana opadłam znowu na pościel. Podciągnęłam kołdrę do samego podbródka.
– Więc gdzie?
– Chciałbym to wiedzieć – odparł ze szczególnym akcentem.
– Ktoś go ukradł?
Objął mnie pod kołdrą, jakby chcąc zwrócić moje myśli w inna stronę, co mu się częściowo udało.
– Nie ukradł – zaszeptał w moje rozpalone ucho. – Otrzymał na przechowanie. Lepiej nie pytaj, kim jest. Sam nie wiem zbyt dokładnie…
Jego dłoń stała się bardzo frywolna. Natrafiła na czuły punkt. Wystraszona myszka zrejterowała, gdy z pierzyny poleciały na wszystkie strony kłęby białego puchu.
Kominek wygasł do końca.
Słyszałam jego oddech w kompletnej ciemności. Był to spokojny oddech zmęczonego, lecz szczęśliwego człowieka. Przez chwilę poczułam dumę: to ja go uratowałam! Wtedy… i obecnie.
– Luarze – powiedziałam szeptem.
– Tak – mruknął sennie.
– Dasz mi przeczytać tę książkę z żywotami magów.
– Naturalnie – odparł ziewając – możesz…
Całą noc śnili mi się czarodzieje w długich, czarnych szatach.
Następnego dnia kupiłam dla niego jabłko.
Po prostu poszłam na rynek i długo po nim chodziłam, przebierając w towarach, targowałam się zawzięcie, odchodziłam, wracałam, licząc na łut szczęścia. Wzgardliwie ignorując niechętne spojrzenia białogłów, kupiłam w końcu jedno jabłko.
– Dla narzeczonego – obwieściłam wszem i wobec.
Służący w „Miedzianej Tarczy” znali mnie od dawna i kłaniali się na powitanie. Tym razem w przedsionku zasiadał właściciel. Przywitałam go, kolebiąc owoc w dłoniach, potem jak zwykle wbiegłam po schodach. Usłyszałam zdziwiony okrzyk:
– Hej, panienko!
Obejrzałam się. Właściciel miał wymuszony uśmiech.
– On wyjechał…
W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Jabłko pachniało cierpką, odurzającą wonią, jak pod koniec zimy pachnie zagrzebany w słomie ostatni jesienny owoc.
– Pan Luar wyjechał. Nie wiedziała pani?
Kręcone schody zakołysały się pod mymi nogami. Wciąż miałam nadzieję, że głupi oberżysta drwi sobie z bezbronnej dziewczyny.
– Jak to? – zapytałam ledwie dosłyszalnie.
Przestał się uśmiechać.
– Po prostu… nie powiedział o tym pani, ot co. Byłem pewien, że pani wie… No cóż…
W jego oczach pojawiło się zrozumienie. Ohydne, nieprzyjemne zrozumienie. Tłumiąc uczucie upokorzenia, starając się opanować ze wszystkich sił, zapytałam najspokojniej jak potrafiłam:
– Niczego nie kazał przekazać? Listu ani pamiątki? Może zostawił w pokoju?
Pokręcił głową.
– Już wysprzątany. Ma nowego lokatora. Ani chwili przestoju… minęły dwie godziny i zjawił się nowy podróżny…
Zacisnęłam zęby.
– Dwie godziny?
Uśmiechnął się cierpko.
– To wcale niemało… ale jeśli komuś się spieszy…
Nie pamiętam, jak znalazłam się na ulicy. „Jeśli komuś się spieszy… „ Znudziła się wielkiemu panu zabaweczka, więc się jej pozbył, szybko i prosto…
Bydlak. Straszny bydlak z tego oberżysty, że ma takie podłe myśli.
Stanęłam pośrodku ulicy. Wyjechał, jak zamierzał. Wiem z grubsza dokąd i po co…
Mucha obrządzał konie. Dałam mu jabłko.
– Weź.
Wziął zdumiony. Prędko ugryzł, jakby się bał, że mu ktoś zabierze. Uśmiechnął się błogo.
– Słodkie…
– Za każdą słodycz trzeba zapłacić – gniewnie warknęłam.
Wytrzeszczył na mnie gały, jakby próbując dociec, czy ostatecznie już upadłam.
Pstra kobyłka była nieosiodłana. Chwyciłam jej uzdę.
– Hej, co robisz! – zawołał wystraszony chłopak, niemal dławiąc się jabłkiem.
Wskoczyłam na gładki, niewygodny koński grzbiet.
– Z drogi!
– Wariatka! – zawył z przerażeniem. – Flobaster cię zabije!
Klacz była zaskoczona i rozdrażniona. Dźgnęłam jej boki piętami, żeby od razu wyjaśnić, kto tu rządzi. Zarżała niepewnie. Mucha uskoczył na bok. Wypadłam za wrota stajni, rozkładając szeroką jubkę na końskim grzebiecie.
Na ulicy oglądano się za mną. Patrzcie, dziewczyna! Jedzie wierzchem jak chłopak! Bez siodła! Coś takiego! Waliłam klacz po bokach. Prawdę mówiąc, byłam kiepską amazonką, kierowały mną jednak wściekłość i rozpacz. Wczepiłam się w końską grzywę jak kleszcz, który rozewrze szczypce dopiero po śmierci. Do śmierci było mi jeszcze daleko. Kobyłka to wyczuwała i uznała, że lepiej się mi nie sprzeciwiać.
Przypadkowi jeźdźcy zjeżdżali na boki, ledwie zobaczyli mnie na końcu ulicy. Jedna z karet omal się nie wywaliła. Wypadłam za miejską bramę, prawie zbijając z nóg zaspanego strażnika. Wiatr porwał jego przekleństwa. Deski mostku zahuczały pod kopytami. Znalazłam się na głównym trakcie. Ktoś tam majaczył przede mną w oddali, ale to nie był Luar. Zwykły mieszczuch, który postanowił odwiedzić rodzinę pod miastem.
Jak daleko odjechał? Ile minął rozstajów, gdzie mógł skręcić?
Pstra kobyłka nie była rumakiem wyścigowym. Zwolniła bieg, a na kolejne uderzenia odpowiadała jedynie gorzkim, pełnym wyrzutów rżeniem: za co?! Służyła zespołowi dłużej ode mnie… i taka wdzięczność?!
Rozejrzałam się. Po bokach ciągnęły się zaśnieżone pola z czarnymi plamami przetainy, droga była pusta i tylko na skraju lasu…
Wydało mi się albo nie, lecz ścisnęłam klaczkę tak, że nieomal zrzuciła mnie ze swego umęczonego grzbietu.
Na skraju lasu majaczyła postać jeźdźca. Klacz znowu galopowała, spod kopyt wystrzelały grudy błota i mokrego śniegu, ja zaś podskakiwałam na grzbiecie, z każdym skokiem czując się coraz gorzej. Tymczasem horyzont wcale się nie przybliżał i tamten ciągle daleko…
Zrozumiałam, że się nie omyliłam. Jeździec mi się nie przywidział. Kiedy miotający się pod mym obolałym zadkiem rumak wyjechał na rozwidlenie dróg, zatrzymał się akurat, by zdecydować w którą stronę skręcić.
– Luarze!!!
Nie poznałam swojego głosu. Zachrypiałam jak schorzała, rozhisteryzowana i wściekła wrona. Luar odwrócił się do mnie. Wyciągnięta ku szpadzie dłoń zaraz opadła.
– To ty?!
Zeskoczyłam, a raczej zleciałam z nieszczęsnej kobyłki. Podniosłam się, jęcząc z bólu. Chwyciłam za uzdę jego konia.
– Byłam twoją dziwką?! Chwilową zabaweczką? Wykorzystałeś i wyrzuciłeś, tak?
Miałam chęć go uderzyć. Siedział jednak w siodle, był nieosiągalny, mogłam więc tylko syczeć i bryzgać jadem, patrząc w jego coraz bardziej okrąglejące oczy.
– Ty szczeniaku! A ja ciebie… Wynoś się! Wynoś się jak najdalej…
Wymachiwałam pięściami.
Zachowywałam się, jakby to on ścigał mnie i prześladował na bitej drodze.
– Idź precz! Bydlaku! Nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Puściłam uzdę, odwróciłam się i poszłam, dokąd oczy poniosą. Z coraz większym trudem powstrzymywałam łzy. Ból w nogach i plecach jeszcze pogłębiał fatalne samopoczucie. Nieszczęsna klacz patrzyła na mnie ze strachem. W jej oczach musiałam być potworem, dręczącym bezsensownie wszystko, co żyje.