I doczekałam się.
Wyszedł z budynku za grupką studentów. Nogi wrosły mi w jezdnię. Tyle razy wyobrażałam sobie to spotkanie, że prawie przestałam w nie wierzyć.
Szedł prosto na mnie, niedbale wymachując trzymaną w dłoni książką. Zdawało się bardziej rosły i dojrzały. Miał czysto obojętną twarz i lekkie zmarszczki w kącikach warg, gorzkie bruzdki, jakich wcześniej nie było… Szedł pewnie, jakby chodził tą drogą codziennie. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie powrócił z wędrówki, raczej na wolnego słuchacza, wracającego z wykładów. Był zatopiony we własnych myślach, nie widział ulicy ani przechodniów. Mnie także nie zauważył, gdy zastąpiłam mu drogę.
– Witaj!
Jakiś czas usiłował przypomnieć sobie, kogo ma przed sobą, w końcu skinął głową niezbyt radośnie.
– Tak… dobrze.
Nie wytrzymałam i rzuciłam się mu na szyję. Wtulając się w jego policzek, poczułam zapach, budzący pamięć ciemnej izby z gasnącym kominkiem i tajemniczy pejzaż młodzieńczej twarzy…
Ostrożnie wyswobodził się z moich objęć. I westchnął.
– Wybacz, lecz jestem bardzo zajęty.
– Ja także – odpowiedziałam poważnie. – Szykuję się do ślubu. Wychodzę za ciebie.
Nie podjął żartu.
– Wybacz… Nie teraz.
Ruszył swoją drogą. Poszłam za nim jak wierna psina.
– Luarze… Odeszłam z zespołu, żeby czekać na ciebie. Kiedy przyjechałeś?
Myślał o swoich sprawach.
– Nieważne – burknął z roztargnieniem.
Stanęłam jak wryta, potem go dogoniłam.
– Nieważne?!
Spojrzał na mnie zniecierpliwiony.
– Są ważniejsze rzeczy. Proszę, nie zatrzymuj mnie.
Przeszliśmy w milczeniu kolejną przecznicę. Próbowałam dorównać jego szerokim krokom, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Znowu… Raz już tak było… Gdy wrócił z Kawarrenu obcy i zły. Wtedy jednak nie byliśmy jeszcze parą. Wtedy łączyła nas tylko jedna szalona, wietrzna noc pod daszkiem teatralnego wózka. Obecnie wyrzekłam się dlań wszystkiego…
– Luarze… Nie jestem ci już potrzebna?
Skrzywił się.
– Nie teraz.
„Porzuci cię i zapomni”.
Cienka wiosenna trawa przebijała się między brukami jezdni. Zostałam sama.
Siedział na samym brzegu. Pieniste bryzgi fal oblewały czasem czubki jego butów. Siedział, opuściwszy ramiona, patrząc nieruchomo w miejsce, gdzie linia widnokręgu zamieniała się z ciemnosinej w bladoniebieską.
Za plecami miał górę, która kiedyś była wulkanem. Obecnie nikt już tego nie pamiętał. Pozostała zimna, wyniosła skała, nadgryziona zębem czasu i spękana od wiatru. Jednak, kiedy wysilił pamięć, był w stanie sobie przypomnieć, jak to jest być rozpaloną lawą, spływającą powoli jałowym zboczem.
Przed nim rozpościerało się morze jak wielka czara goryczy. To nic, zdarzały mu się już gorsze chwile, niewiele zaznał w życiu szczęścia. Pamiętał jakieś rozbłyski na powierzchni rzeki, bitwy mrówek na rozgrzanym, białym piasku, czyjeś dłonie na oczach, czyjeś usta… Dalej nie sięgał pamięcią, chociaż wiedział, że mógłby się do tego zmusić. Wszystko można wydobyć na siłę z głębiny wspomnień, tylko po co?
Był kiedyś rozżarzonym czerwonym potokiem i drewno trzaskało pod jego dotykiem, obracając się w popiół. Potem znowu stał się człowiekiem i pił wino w portowej knajpie… I teraz mógłby napić się wina. Nie będzie już nigdy lawą. Najgorsze, że nie chciało mu się już ani jednego, ani drugiego. Tylko siedzieć nad morzem, patrzeć na cofające się w stronę horyzontu białe grzywy fal i o niczym nie myśleć.
Całe życie był nagradzany i karany za nic… Oczekiwali odeń nie tego, co się potem okazywało. Po tamtych gwałtownych przeżyciach dni płynęły jeden za drugim, bez niespodzianek, jednostajnie niczym bieżąca woda… Poprzednie życie, a nawet kilka żyć, wymazał całkiem, od razu, gdy się skończyły.
Teraz być może nadszedł koniec. Droga jego życia zatoczyła wielki krąg. Nie bez powodu wszystkie te rozbłyski, olśnienia, przedwieczne wspomnienia dawno nieistniejącego chłopca budziły już tylko niechęć…
Chłopak o podobnym imieniu zamknął krąg, sam o tym nie wiedząc… do czasu. Wkrótce wszystko zrozumie, a wtedy, być może, odmieni drogę, krąg zmieni kształt i świat się zmieni lub zginie…
Męczyły go już strasznie takie patetyczne zdania. Otchłań świata… Nie będzie mógł wtedy spokojnie siedzieć i patrzeć na morze. I tak wkrótce nie będzie mógł, przecież nie jest nieśmiertelny.
Poczuł niemiły chłód w okolicy serca. Kto wie? A może jednak?…
O brzeg uderzyła niezwykle silna fala. Zobaczył na kamieniach u stóp rozpłaszczoną meduzę. Śliską grudę z fioletowymi piętnami na grzbiecie, jakby oczami…
Cóż to za głupia myśl o nieśmiertelności? Żył bardzo długo. I co z tego? W końcu nie był zwyczajnym człowiekiem… Wybranym, można by rzec. Naznaczonym…
Kolejna fala nie dotarła do meduzy, tylko oblała pianą szklistą krawędź.
Krąg życia, pomyślał z dziwnym uczuciem. Krąg się zamyka… Tylko ja nie jestem już tym samym, kim byłem. Lepiej nie myśleć, dlaczego…
Meduza ociekała wodą. Mokra gruda na zalanej słońcem plaży.
Dziwna sprawa… Nigdy nie oczekiwał od samego siebie tego, co się potem okazywało. Wszystko działo się jakby samo.
Ruszył do przodu i wziął w ręce zimne, galaretowate stworzenie. Zaczekał na nową falę i cisnął meduzę do wody.
– Wracaj do domu.
Kolejne poselstwo zastało Egerta przy kielichu rubinowo-krwistego wina.
Soll doskonale pamiętał człowieka, który wręczył mu zapieczętowaną kopertę. Strażnik weteran, instruktor młodzieży, stary wyga z niewielką blizną nad prawą brwią. W lepszych czasach dobrze się trzymał, lecz teraz jego surowe oblicze wydawało się bardzo ponure.
Pułkownikowi Sollowi z życzeniami szczęścia i zwycięstwa…
Egert bez namysłu przeleciał wzrokiem tradycyjne grzeczności. W końcu spojrzenie zatrzymało się, lecz starannie wypisane litery zdawały się rozpływać.
Mam, niestety, do przekazania smutne nowinę… Kapitana Jasta, na którego barki spadł obowiązek dowodzenia garnizonem po Pańskim nagłym wyjeździe, nie ma już wśród żywych…
Egert zamknął oczy. Kapitan Jast miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Zdolny młodzieniec… Nadzieja na przyszłość.
Z pięciu kupców ocalał tylko jeden, który, ociekając krwią, zjawił się u burmistrza, ze łzami w oczach błagając o sprawiedliwość… To przecież na miejskim garnizonie spoczywa obowiązek dbania o bezpieczeństwo na drogach! Kapitan Jast uniósł się gniewem, zebrał oddział i wyruszył, aby pokarać przeklętych rozbójników… Stało się jednak inaczej. Rozbójnicy pokonali kapitana, a wraz z nim honor i cześć naszego garnizonu. Złoczyńcy ci byli kiedyś rozproszeni, lecz obecnie zjednoczyli się w jedną wielką bandę. Oddział Jasta wpadł w zasadzkę i został wycięty w pień. Opłakawszy zabitych, władze miejskie zwracają się do Pana, Pułkowniku Solclass="underline" proszę wrócić i stanąć na czele oddanych mu żołnierzy. Inaczej łotry poczują się jeszcze bardziej bezkarne, a bezpieczeństwo całej okolicy…
Egert uniósł głowę. Cały list był jednym pasmem wyrzutów.
Posłaniec czekał. Egert długo wpatrywał się w jego zmęczone, pochmurne oblicze z posiwiałymi brwiami i gorzkimi bruzdami w kącikach warg. Przybysz znał treść listu. I sam był żywym wyrzutem.
Egert westchnął. Odrzucił głowę do tyłu. Wsłuchał się w siebie. Nic. Ani wstydu, ani irytacji, tylko tępa gorycz. W każdym razie, żal Jasta. Chociaż, w czym był lepszy od innych?
Posłaniec wciąż czekał, nie okazując otwarcie zniecierpliwienia.