Ściągnęłam przez głowę sukienkę i rozsznurowałam gorset. Spódnica rozpłaszczyła się na podłodze jak martwy motyl. Podniosłam ją i strząsnąwszy machinalnie, starannie ułożyłam na fotelu. Było mi zimno w cienkiej koszulce, lecz przyczyna tego, że wstrząsały mną dreszcze, była całkiem inna…
Razem z pięcioma innymi dziewczynkami z przytułku zlekceważyłam zakazy i uciekłam na przedstawienie wędrownego teatru. Gezina była wtedy jeszcze kościstym podlotkiem i grywała epizody, Muchy jeszcze nie było, Fantin był dwa razy chudszy, a sceny miłosne w duecie z Barianem grała Dora, wspaniale zbudowana, uwodzicielska damulka. Kilka miesięcy później została utrzymanką bogatego arystokraty, u którego gościliśmy przez tydzień. Tamtego dnia jednak niczego jeszcze nie wiedziałam. Pławiłam się we własnym zachwycie, rozdziawiając usta i oczy, zapominając o całym świecie, czując się wyzwolona od wszelkiej złości i zawiści, podziwiając owo niezwykłe dzieło, tak piękne, scenę, ludzi, którzy zdawali się wybrańcami, niemal magami.
Po spektaklu, chociaż zrobiło się późno i koleżanki przynaglały mnie do powrotu, bojąc się, że ktoś zauważy naszą nieobecność, przedarłam się do głównego wozu i odnalazłam Flobastera wśród spoconych, pół rozebranych aktorów.
Padłam przed nim na kolana. Płakałam i błagałam go, obiecywałam wykonywać najgorszą robotę, byle tylko wziął mnie ze sobą i żebym nie musiała wracać do przytułku.
Wzruszył ramionami. Po co mu to, zespół ledwie jest w stanie wyżywić… A co będzie, jeśli właścicielom sierocińca to się nie spodoba i wyślą za nimi pogoń? Biedni aktorzy nie powinni naruszać miejscowego prawa. Coś ty, dziewczynko…
Koleżanki odeszły, nie doczekawszy się na mnie. Pośpiech im w niczym nie pomógł, bo ich absencja została zauważona. Wszystkie jednomyślnie wskazały na mnie, jako na prowodyrkę eskapady, co zresztą było prawdą. Zostałyśmy wychłostane za udział w zakazanych zabawach, godnych jarmarcznej budy. Roniłam łzy z powodu doznanej niesprawiedliwości, a nawet usiłowałam protestować, za co zostałam zbita jeszcze mocniej. Wymęczywszy całą piątkę długim wypytywaniem, przygotowali nas do publicznej kary.
Nie wiem, jak zniosłabym coś takiego. Na szczęście nie dane mi było tego sprawdzać.
Nie wiem do tej pory, dlaczego Flobaster zmienił zdanie i czym przekupił przełożoną przytułku. Pieniędzmi? Nie sądzę. Spędził cały wieczór w jej gabinecie. Wiecznie skwaszona szefowa zjawiła się w naszej sypialni w środku nocy i podniósłszy wszystkie dziewczęta z łóżek, zabrała mnie stamtąd. Nie wierząc początkowo swemu szczęściu, powoli zdałam sobie sprawę, że nareszcie zaczęło się dla mnie prawdziwe życie…
Haar leżał na łóżku, nie zdjąwszy butów. Stałam przed nim w samej koszuli. Mrużył powieki, jak syty kot, który każdego dnia mógł schrupać smakowitą myszkę…
A co miałam robić?! Mysz sama weszła w kocie łapy. To teraz mój świat, trzeba się będzie przyzwyczaić. Dokąd mam iść? Na ulicę? Albo na służącą? Zmywać zaplute podłogi…
Haar odsłonił białe zęby w uśmiechu.
– No, dalej… Zasłużyłaś na wiele podarków, a jednym z nich będzie cienka koszulka z delikatnego płótna… Tak delikatnego, jak twoja skóra! No!
Zacisnęłam zęby. Jego twarz zniknęła na chwilę, zasłonięta przez biały materiał. Potem znów zobaczyłam jego zadowolony uśmiech. Trzymałam koszulę w rękach.
Przeciągnął się z trzaskiem stawów. Noskiem jednego z butów zaczepił o piętę drugiego i powoli, leniwie, ściągnął go, potem drugi. Rozpiął kurtkę i koszulę, odsłaniając zarośniętą pierś. Niespiesznie poklepał się we wrażliwe miejsce. Miałam wrażenie, że w jego spodniach wąż pręży się do ataku. Wezwał mnie zgiętym palcem.
– Chodź tu…
Pod moimi bosymi nogami skrzypiały deski podłogi. Nie czułam zimna. Haar dyszał ciężko, aż falowały gęste włoski wystające mu z nosa.
– Wspaniała dziewczyna… Będziesz szczęśliwa, jeśli będziesz posłuszna. Opływać we wszystko, jak pączek w maśle… Podejdź.
Nieco drżącymi palcami rozpinał klamrę skórzanego, nabitego blaszkami pasa.
Stałam przy łóżku, wdychając woń jego perfum. Chwycił mnie za bezwolnie opuszczoną rękę dłonią gorącą jak żelazko.
– Wierz mi… Będziesz szczęśliwa…
Poddałam się mu potulnie. W tym samym jednak momencie wzburzył się mój umysł. Otępiona mą bezwstydną pokorą pamięć szarpała się teraz jak pojmany zwierz. Podsuwała mi jeden obraz za drugim: oczy Luara, jego włosy, głos ochrypły ze snu:
– Kiedy miałem pięć lat, wpadłem do beczki z deszczówką…
Ciepłe dłonie na moich biodrach. Mój władca i słodki dręczyciel… Niewinny i czysty jak deszczówka… Opieram tył głowy na jego bezwładnej ręce, bojąc się poruszyć, nawet westchnąć. Zdrętwiałam na całym ciele. Luar jeszcze się nie obudził. Kątem oka obserwuję jego twarz…
Nade mną zawisło okrągłe oblicze, z wypielęgnowanym, ciemniejszym podbródkiem. Jęknęłam jak zarzynana.
Wymknąwszy się mu z rąk, wyplątałam ze zmiętej pościeli i schwyciłam w pośpiechu swą odzież. Ruszyłam ku drzwiom na oślep, jak ćma ku zapalonej latarni. Ból od zderzenia z nimi kazał mi pomyśleć o skoblu. Łamiąc paznokcie, otworzyłam go i wybiegłam z pokoju. Tłusta gospodyni, zasiadająca w przedsionku, na mój widok prychnęła i zakaszlała. Zapewne nie co dzień widziała biegające po korytarzach jej kamienicy gołe dziewczyny z obłędem w oczach.
Burmistrz okazał się zarówno uradowany, jak i zaniepokojony. Od razu poprosił Luara, by usiadł i zasypał go pytaniami o zdrowie rodziców. Luar był na to przygotowany i odpowiedział bez wahania: ojciec przebywa w sanatorium, a mama jeszcze nie do końca pozbyła się trapiącej ją dolegliwości, lecz wszystko zmierza ku dobremu. Doktorzy, kontynuował, zalecili jej przede wszystkim spokój i Toria całkowicie się zastosowała.
Burmistrz uspokoił się trochę i po kilku nic nieznaczących zdaniach ostrożnie zapytał, kiedy pułkownik Soll wróci pełnić obowiązki komendanta garnizonu. Luar był i na to przygotowany: ojciec wróci tak prędko, jak tylko pozwolą mu na to ważne sprawy, dotyczące rodowej siedziby. Owe dwa słowa, „rodowa siedziba”, były subtelną aluzją do starożytności rodu Sollów, arystokratycznego pochodzenia i bogatej tradycji. Burmistrz słuchał z uwagą i zapytał uprzejmie, jaka sprawa przywiodła młodego panicza do gabinetu skromnego urzędnika.
– Ekscelencja oczywiście pamięta, jaką rolę odegrał mój ojciec w wykryciu zbrodni Zakonu Łaszą – zaczął młodzieniec po chwili milczenia.
Burmistrz skinął głową ze zdziwieniem.
– Ekscelencja wie także, iż moja matka, Toria Soll, zajmuje się badaniami naukowymi. Wykłada historię, kontynuując dzieło swego ojca, a mego dziadka, dziekana Łujana.
Luar znów zrobił znaczącą pauzę. Imię dziekana również było dla niego bronią, której trudno było się oprzeć.
– Ostatnio okazało się, że do tych badań niezbędne są pewne dokumenty, znajdujące się w gestii waszej ekscelencji.
Pochylił się do przodu, uprzedzając kolejne pytanie urzędnika.
– Chodzi o… Chodzi o to, że moja matka spędza czas w odosobnieniu i nie może sama…
Luar był zły na siebie, że zaczął się plątać. Co prawda, nieźle się trzymał do tej pory, aż tu nagle zaplątał się jak niedouczony student. Nie miał jeszcze nigdy okazji kłamać tak długo i słodko. Czy jednak był inny sposób? Wysiłkiem woli zdobył się na spokojny uśmiech.
– Niestety, moja matka nie ma możliwości zwrócić się do pana osobiście. Spełniając jej polecenie, zwracam się z prośbą do waszej ekscelencji o wydanie zgody na odszukanie ważnych historycznych dokumentów w Wieży Łaszą.