Выбрать главу

Przyśnił mi się Luar.

Stał w ogniu po kolana, a z jego piersi sterczały żelazne szczypce.

Ciężki młot był owinięty płótnem, lecz i tak jego uderzenia o kamień roznosiły się echem po całym, pogrążonym w nocnych ciemnościach placu, strasząc dachowe koty i naruszając spokój okolicznych mieszkańców. Porucznik straży denerwował się. Luar stał opodal, owinięty szczelnie opończą i patrzył obojętnie w czarne niebiosa, jakby to go nie dotyczyło.

Kamieniarz dyszał, co pewien czas pocierając lewe ramię. Mur poddawał się niechętnie, był doprawdy solidny. Szalony wyznawca Łaszą w podartym habicie leżał niedaleko wprost na jezdni z głową w dłoniach i cicho jęczał.

Ludzie, którzy ośmielili się podejść do baszty i próbowali usunąć blokadę zwrócili baczną uwagę szaleńca. Podbiegł do oficera i przedkładał mu coś bełkotliwie, wykrzykując słowa bez związku i próbując go chwycić za rękę. Porucznik odsunął się ze wstrętem, starzec więc rzucił się na kamieniarza i w milczeniu ukąsił go w ramię.

Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Głuche uderzenie. Starzec odleciał parę kroków, pojękując. Oficer odepchnął go dalej, trącając mieczem i obsypując obelgami. Nędznik odpełznął na bok, ale nie uciekł. Luar spoglądał na niego beznamiętnie. Palce dłoni spoczywającej na piersi wyczuwały wycięcie medalionu.

On wie, a oni nie. Burmistrz martwi się tylko o swą reputację, a tymczasem za Wrotami Wszechświata, z których istnienia nieszczęsny urzędnik nawet nie zdaje sobie sprawy, czeka ktoś, pragnący wejść. Chcący zjawić się tu z wizytą u burmistrzów tysięcy miast i coś uczynić. Nie tylko z burmistrzami. Z całym światem…

Luar wiedział, że tajemnica związana z jego urodzeniem to przy tym drobnostka. Gdyby ktoś mu to powiedział miesiąc temu, pewnie by kogoś takiego pobił. Teraz wpatruje się, milcząc, w mroczne niebo, próbując zrozumieć, w czym ten świat jest tak wspaniały, że do tej pory ocalał…

– Ej – zachrypiał kamieniarz, bezustannie pocierając kontuzjowane ramię – może już wystarczy?

Luar obejrzał się. Część kamiennego muru wpadła do wnętrza i w ścianie ziała czarna szczerba.

– Wystarczy dla młodego pana? – upewniał się porucznik.

Podoficer uważał młodego Solla za wariata, mającego chorobliwe pomysły, a zarazem okazywał szacunek synowi swego uwielbianego komendanta.

Luar podszedł do szczerby. Szczupły młodzieniec, jakim był, bez trudu przeciśnie się przez nią, ktoś potężniej zbudowany miałby z tym problem.

– Wystarczy – rzekł obojętnie. – Nie będziemy się z tym męczyć do rana.

Kamieniarz zasapał urażony, zezując wymownie na pokąsane ramię. Szalony starzec podniósł się na czworaki, lecz oficer spojrzał nań takim wzrokiem, że znów odpełznął, mamrocząc coś żałośnie.

– Dam panu tylko jedną pochodnię – poinformował porucznik. – Lepiej dla pana, by zdążył wrócić zanim się dopali.

Luar wzruszył ramionami.

– Jak pan uważa… Tyle hałasu o jedną pochodnię?

Porucznik nie zaszczycił go odpowiedzią. Kamieniarz starał się trzymać jak najdalej od wykutej szczeliny. Luar prędko zrozumiał, dlaczego.

Odór. Trwał tutaj latami, tak gęsty, że można się było w nim pławić, niczym w smole. Zapach zgnilizny i śmierci, zatęchłej wilgoci, spalenizny i jeszcze czegoś, co przypominało woń kadzidła. Porucznik cofnął się i spojrzał z lękiem na Luara. Być może oczekiwał, że szaleniec odstąpi od swego zamiaru.

– Cóż – oznajmił spokojnie młodzieniec – przynajmniej nie ma niebezpieczeństwa pożaru.

Wsunął w szczelinę zapalone łuczywo.

Oświetliło ściany pokryte pleśnią, pułap z wapiennymi soplami, długi, kiszkowaty korytarz. Płomień trochę przygasł, lecz nie zgasł całkiem. Luar pokiwał głową z zadowoleniem.

Pierwszy krok okazał się dosyć trudny, lecz porucznik, kamieniarz ani szalony starzec nie mogli dostrzec jego wahania. Luar prędko doszedł do siebie. Nawet dziekan Łujan nie miał możliwości poznania tajemnicy zakonu z pierwszej ręki. Luara nie tylko interesowały Święte Widziadło, Pierwszy Wieszczbiarz i rdza na medalionie. Syn Fagirry miał szansę dowiedzieć się, jaki był sens życia i śmierci jego rodzica. Być może mroczne lochy to nie otwarta mogiła, lecz jego dziedzictwo, dom ojca?

Uśmiechnął się ponuro, pochylił się i trzymając pochodnię przed sobą, przekroczył szczelinę.

Na wszystkie świętości!

Zakrywając twarz rękawem, brnął w gęstych oparach stęchlizny, omijając tłuste kałuże i plamy pleśni. Korytarze dwoiły się i troiły, oślizgłe stopnie rozkładały się jak wachlarz, zapraszając do dalszej wędrówki. Szedł jak zaczarowany, nie bojąc się, że zabłądzi i nie odnajdzie drogi powrotnej. Bał się tylko zatrzymać, ponieważ dość szybko zaczęło mu się wydawać, że ktoś niewidzialny depcze mu po piętach.

Nie wybierał drogi, to ona go wiodła. Niezbyt się zdziwił, gdy stanął przed masywnymi drzwiami z pozieleniałego brązu. Zasuwa była pęknięta. Luar nie znalazł przyczyny, dla której miałby tam nie wejść.

Wszedł.

Światło pochodni przestało sięgać pułapu i ścian. Powiew niemal świeżego powietrza pozwolił mu oderwać dłoń od twarzy i ostrożnie odetchnąć. W tym momencie zachwiał się, ponieważ ogromna mroczna przestrzeń rozjarzyła się wokół niego licznymi ogniami.

Poczuł się jakby z nagła wrzucony w gwiaździste niebo lub otoczony gromadą wrogów z pochodniami. Poruszył się i ognie również się poruszyły. Gdy opanował strach, pojął tego przyczynę.

Liczne, ostre i cienkie jak igły płomyki w mrocznej pustce, niezmiernie odległe, nieprzeliczone jak pyłki. Wszystkie były odbiciem jego łuczywa. Uszedłszy niespełna dziesięć kroków spotkał samego siebie twarzą w twarz. Ponury młodzieniec z zapadłymi policzkami, trzymający w dłoni dymiącą pochodnię. Mętne odbicie w wielkim, zapylonym i osnutym pajęczynami Zwierciadle.

Sala Zwierciadlana. Czarna, bezgraniczna przestrzeń, powielająca się w nieskończoność w odbiciach zakurzonych ścian. Migocące w niej ogniki. Luar stał jakiś czas, kiwając łuczywem i wdychając niezwykle silny w tym miejscu, kadzidlany zapach. Znalazł się w sercu baszty… Czuł to przez skórę. Potrzebował jednak nie serca, lecz mózgu. Pochodnia wkrótce się dopali, trzeba iść dalej.

Okna w korytarzu były zamurowane od wewnątrz. Tu i ówdzie trafiały się zrujnowane nisze, zapewne służące niegdyś za skrytki. W jednej z nich znajdował się siedzący szkielet z resztkami kaptura na kościanym czerepie. Luar cofnął się, natrafiwszy spojrzenie pustych oczodołów. Strażnik? Więzień? Ofiara Moru?

Następne drzwi były półotwarte. Wystarczyło, że Luar pchnął je mocno czubkiem buta.

Panował tu nieco inny zapach wilgotnego kadzidła. Pośrodku komnaty stało ogromne biurko, zawalone oślizgłymi, pozieleniałymi, zmiętymi papierami, które walały się także wokół na podłodze jak spadłe liście. Nikt nie wiedział, czy archiwum zostało rozgrzebane podczas miejskich rozruchów, czy uczynili to sami zakonnicy. W każdym razie burmistrz może spać spokojnie: z tych przegniłych strzępów nie zdoła się niczego odcyfrować, w tym również imienia jego niepoczciwego teścia.

Pochodnia zatrzeszczała ostrzegawczo. Miał coraz mniej czasu.

Brodząc ostrożnie w tych śmieciach, okrążył biurko. Uniósł wyżej łuczywo i obejrzał gładkie ściany, bez jednego pęknięcia.

– Muszę to znaleźć – rzekł ochryple do skaczących wokół cieni. – Jestem jego synem i mam prawo… Jestem jedynym następcą.

Cisza. Niemiły zapach, dymiąca pochodnia i stos zniszczonych papierów.

Dotknął ścianę koniuszkami palców, ostrożnie przesunął, jakby badając wewnętrzną skórę baszty. Podniósł wyżej rękę, przesunął dłoń ponownie, niemal bez nadziei.