Выбрать главу

Trzask rozległ się w ciszy jak strzał z bata. Luar odskoczył, pośliznął się i ledwie utrzymał na nogach. Na gładkiej ścianie pojawiła się najpierw jedna szczelina, potem druga, później wyżłobienie, wreszcie kwadratowe drzwiczki, które otworzyły się bezszelestnie.

Luar drżał na całym ciele.

Trudniej było mu podejść do skrytki, niż wcześniej wskoczyć w śmierdzący otwór. Tym razem nikt nie był świadkiem jego lęku, a jednak młodzieniec przygryzł wargę do krwi.

Skrytka pozostała nietknięta. Przetrwała Mór i upadek Zakonu Łaszą, przetrwałaby także bez wątpienia wiele kolejnych lat, gdyby nie zjawił się tu syn Fagirry, by przejąć posłannictwo zakonu.

Z zewnątrz drzwiczki były osmalone. Luar pobłogosławił w duchu konstruktora za przemyślność, gdyż znajdujących się w środku dokumentów nie tknęły wilgoć ani zgnilizna. Wetknął pochodnię w pierścień na drzwiach i trzęsącymi się dłońmi wydobył zawartość skrytki. Siadł na podłodze i rozłożył cenne dokumenty na kolanach.

Wielkie nieba… Pełna lista zakonników z krótkimi notkami przy każdym imieniu. Jeśli autorem notek był Mistrz, z pewnością odznaczał się starannością, wręcz pedanterią. Być może część owych zapisków pozwalała utrzymywać żelazną dyscyplinę w zakonie… Ciekawe, jak wielu mieszkańców miasta i okolic dałoby wszystko, by rzucić te papiery w ogień?

Fragmenty donosów, zapewne bardzo ważnych, skoro znalazły się w tajnym archiwum. Wielka karta ze złoconymi brzegami: Wykaz najgorszych zbrodni przeciwko Zakonowi Łasza… Luar gwizdnął cicho. Na pierwszym miejscu znajdowało się: „niedozwolone przyswojenie daru magicznego przez osobę, która takowego nie posiadała… „.

Dalej. Pospieszna, niewyraźna notatka: „… ten właśnie człek, będący blisko interesującej nas osoby, okazał się niezwykle uległy we współpracy. Jest tchórzem, bojącym się silniejszych, nieszczęsnym mięczakiem… Zrobi, co każemy. Nazywa się Egert Soll”.

Luarowi zaschło w gardle. Spojrzał prędko na koniec notatki i zobaczył zamaszysty podpis, z którego dały się wyłowić trzy litery: F… A… R…

Grób zasypany śniegiem. Wiatr miotający nagimi gałęziami. Donos… Wszystko, co zostało po jego prawdziwym ojcu.

Egert Soll tchórzem?! Ach, tak… W owym czasie był pod działaniem klątwy. Jego przybrany ojciec był, cokolwiek by mówić, przeklęty… Ukarany za zabójstwo w pojedynku.

Ręce Luara opadły bezsilnie. Poczuł nieoczekiwany ciężar na kolanach. Księga wśród dokumentów archiwalnych?

Wydobył ją spod warstwy papierów. Okładka była nadpalona, widocznie książka wpadła kiedyś w ogień, być może sto lat temu… Trudno powiedzieć, ile miała lat. Z trudem rozkleił karty i odsłonił pierwszą stronę. Ogień strawił połowę, lecz tytuł był doskonale widoczny.

Testament Pierwszego Wieszczbiarza…

Pochodnia zatrzeszczała…

Gdybyś to mógł zobaczyć, dziekanie Łujanie! A pisałeś, dziadku, że dzieło się nie zachowało!

Łuczywo znów zatrzeszczało, ostrzegając po raz ostatni: Nie znajdziesz powrotnej drogi w ciemnościach!

Luar poderwał się.

Schował księgę za koszulą, pod paskiem. Nie pozwoli, by cudem znalezione dzieło strawiła tutaj pleśń. Zabierze też dokumenty. Powinien zdążyć…

Prędko się okazało, że nie zdoła wynieść całego archiwum. U podnóża baszty czekają na niego świadkowie: podejrzliwy porucznik, specjalnie wyznaczony przez burmistrza, by go szpiegował, ponury kamieniarz i na dodatek szalony starzec… Któż wie, do czego się może posunąć… Młodzieniec zdecydował, że zabierze tylko najważniejsze dokumenty.

Najważniejszy był spis zakonników. Wyrzucił Wykaz najgorszych zbrodni. Garść pogniecionych kartek z donosami wystawała ze spodni, trzeba było zostawić połowę.

Pochodnia zgasła zanim zdołał dotrzeć do wyjścia, lecz przewidujący porucznik, niechcący narażać się burmistrzowi ani pułkownikowi Egertowi, ani tym bardziej Torii Soll, ustawił w wyrwie płonącą świecę.

Udało mi się wyśledzić go w ciągu tygodnia.

Wynajmował pokój niedaleko głównego placu. Rzadko wychodził na ulicę, zdołałam zobaczyć go tylko dwa razy, chociaż czatowałam w bramie naprzeciwko kilka długich dni.

Dokarmiali mnie w karczmie „Ukojenie” w zamian za różne brudne prace. Zapewne nie tylko moja odzież, ale także wyraz oczu świadczyły o beznadziejnej sytuacji, skoro pewnego razu zatrzymał mnie czerwono-biały patrol, który się zainteresował, czy przypadkiem nie jestem włóczęgą. Na szczęście umiałam się opowiedzieć na tyle wiarygodnie, że strażnicy po chwili wahania zostawili mnie w spokoju. Kryjąc się w jakiejś norze, długo przeżywałam tę chwilę strachu. Nie cackano się w mieście z włóczęgami, byle żebrak był w lepszej sytuacji ode mnie. Wciąż jednak unikałam nieuchronnego losu zostania służącą.

Czas działał na moją niekorzyść. Spotkanie z patrolem kazało mi poważnie zastanowić się nad przyszłością. Jawiła się w trzech barwnych obrazkach: po pierwsze, mogłam spełnić zapowiedź Flobastera i pójść na posługaczkę w pierwszej z brzegu spelunce i ta droga była w gruncie rzeczy wcale nie najgorsza, gdyż każda służąca prędzej czy później zarobi na nową koszulę, trzewiki, sukienkę z falbankami, a potem można spróbować szczęścia zostać pokojówką w porządnym domu i wyjść za lokaja, aby żyć z nim długo i szczęśliwie; po drugie, zbliżało się lato i w okolicznych wioskach potrzebna była każda para młodych i zdrowych rąk, nawet niewprawnych, lecz należących do człeka głodującego, gotowego więc pracować całą dobę, jesienią zaś odprawiają się śluby i wesela, toteż hoża robotnica może zdoła zauroczyć jakiegoś przystojnego wieśniaka…

Wstrzymałam oddech. Trzecia droga była najbardziej wątpliwa i wiodła raczej donikąd, związana zaś była z bólem i upokorzeniem. Nazywała się: „walka o Luara”.

Wiele razy walczyłam z sobą, tłumacząc, że mój ukochany nie miał zamiaru mnie obrażać. Nie odepchnął, nie rzekł złego słowa… Odpędzałam inne myśli, cały czas powtarzając sobie: nie przegnał mnie, po prostu nie zauważył. Lepiej już, gdyby uderzył mnie w twarz, przynajmniej wymagałoby to od niego jakiegoś wysiłku. Za każdym razem wewnętrzny spór kończył się wyklinaniem samego imienia Luara, lecz po kilku godzinach sekretna rozmowa zaczynała się od początku.

Wspominałam minutę po minucie nasze noce i dni. Okazało się, że nie było ich wcale tak dużo. Wspominałam każde wypowiedziane słowo, napawając się nimi kolejno, jak skąpiec, przeglądający zawartość swego kufra. Próbowałam wyobrazić sobie scenę, której świadkiem nie byłam, jak Toria przeklina i wyrzuca z domu własnego syna. Za każdym razem widziałam ją inaczej, lecz zawsze kończyła się dla mnie wyrzutami sumienia.

W końcu zaczęłam rozmyślać o pani Soll, dziwnej, przerażającej kobiecie, która odepchnęła i utraciła jednocześnie męża i syna. Wszystko z powodu strasznych doświadczeń w młodości. Los był dla niej wyjątkowo bezlitosny. Podwójnie okrutny.

Przypomniałam sobie jej reakcję na me słowa, że ja syna nie wygnałam. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby się dowiedziała, że nasze dziecko z Luarem w rzeczywistości jest dziełem, powiedzmy, Haara?

Zadrżałam. Wyjątkowo niesmaczny żart. Nie należy porównywać mojej niemiłej przygody z historią z Fagirrą… W końcu nikt mnie nie torturował. Nikt nie zawlókł do lochu, nie kazał oglądać rozpalonych kleszczy, nie przykuwał łańcuchem do ściany i nie zrywał ze mnie odzieży…

Zanadto rozbudziła się moja wyobraźnia. Zamknęłam powieki i ukryłam twarz w dłoniach, starając się odgonić straszne myśli. Nie mam prawa osądzać Torii Soll. Niech ją Niebo sądzi.