– No, dobrze. Dostaniesz jeść. Potem porozmawiamy.
Pospiesznie skinęła głową. Miał wrażenie, że dziewczyna nie ma odwagi poprosić o coś jeszcze.
– Tak? – spytał przez ramię.
Westchnęła nerwowo.
– Jeśli można… chciałabym się umyć.
Droga do Kawarrenu zajęła, wedle jej relacji, wiele dni. Jak wiele, nie umiała powiedzieć, straciła w trakcie rachubę. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy Egert widział ją poprzednio: wychudła, dojrzała i straciła sporo ze zwykłej wesołości. Gorąca kąpiel i obfity obiad przywróciły jej żywotność. Egert zauważył kątem oka, jak zarzuciła serwetkę na przedramię posągu ozdabiającego jadalnię, dzięki czemu pastuszek z brązu upodobnił się do kelnera.
Egert zaprowadził ją do gabinetu i pozwolił podziwiać bojowe dziki na gobelinach i portret kobiety z synkiem. Usiadła w tym samym fotelu, w którym parę miesięcy temu siedział Luar. Soll stłumił w sobie uczucie goryczy,
Zaczęła opowiadać z wysiłkiem, przezwyciężając nieśmiałość, potem mówiła coraz szybciej i swobodniej, przy czym jej głos zdumiewająco zmieniał się zależnie od tego, kto był w danej chwili bohaterem opowieści. Egert poczuł ciarki na plecach, słysząc w ustach słabo znanej dziewczyny znajomą intonację Luara. Przemawiała, umiejętnie podtrzymując uwagę słuchacza, naśladując kolejne postacie. Patrzył w jej błyszczące, czarne oczy, dostrzegając pewne podobieństwo do Torii, gdy była całkiem młoda i nie przeżyła jeszcze śmierci narzeczonego, kompletnie poświęcona nauce i miłości… Oczywiście, dziewczyna nie przypominała z twarzy jego żony, ale ten blask w oczach…
Pozwolił sobie lekko rozluźnić pancerz ochronny, odgradzający go od świata i pomyśleć o młodej Torii, o pieprzykach na jej szyi i o pierwszej miłości dojrzewającego, lekkomyślnego Luara.
Całe szczęście, że w ciągu tych okropnych miesięcy chłopak nie był sam.
Opowiedziałam mu wszystko. To znaczy wszystko, co uznałam za ważne, czego według mnie powinien dowiedzieć się o Luarze. Pominęłam drobiazgi i na tym się właśnie potknęłam, ponieważ Egert Soll nie był głupcem.
Wstał i podszedł do okna. Patrząc na jego szerokie plecy, znowu poczułam zamęt w głowie, że jednak tu jestem, że rozmawia ze mną jak z kimś równym sobie, że siedzę w fotelu i grzeję się przy jego ogniu, że rozmawiamy sam na sam, a przecież wydawał mi się zawsze kimś niedostępnym, jak posąg na wysokim cokole.
Przymknęłam powieki. Najlepiej bywało, kiedy wędrowałam krytym wozem, gdy miałam przyjaciół, z którymi zjadłam obfitą kolację. Co innego wędrować samotnie na piechotę, niebezpiecznymi drogami, nocując pod płotem…
Uśmiechnęłam się. Wiejskie dzieciaki dawały mi drobne pieniążki za „prychnięcie”. Podchodziłam do pierwszego lepszego, proponując „prychnąć” za miedziaka. Każdy się namyślał, lecz zwyciężała ciekawość. Pokazywałam prostą sztuczkę, jakiej nauczył mnie Flobaster: nadymałam policzki, ruszałam uszami i w końcu zabawnie „prychałam”. Mały cyrkowy numer.
Dzieciaki i wyrostki, chciwe widowiska, zbierali się całymi grupkami, wołali kolegów. Zdarzało się zebrać sporą garść monet. Zdarzało się jednak i tak, że później doganiał mnie rosły młodzik i wszystko zabierał, nawet to, co zarobiłam gdzie indziej.
Uśmiech zgasł. Nie mogłam powstrzymać westchnienia. Soll odwrócił się od okna, za którym wciąż spływały strugi deszczu. Nasze oczy spotkały się. Zrozumiałam, że to, co przemilczałam, jest dla niego absolutnie jasne.
– Tak – powiedziałam zbyt głośno, pragnąc zagłuszyć arogancją swoją lękliwą niepewność. – Tak. Kocham go. No i co z tego?
Przyjął moje wyznanie w sposób całkiem nieoczekiwany. Uśmiechnął się krzywo.
– A ja nie kocham. Matka też nie.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Znowu się odwrócił.
– Miałem tutaj ostatnio same nieprzyjemności. Nie wypełniłem wojskowego obowiązku, odepchnąłem syna… To znaczy, nie syna, a… W każdym razie to karygodne. Rzuciłem go na pastwę losu. Tak?
Wstałam. Podeszłam do niego i padłam na kolana.
– Tak. Niech mnie pan zabije albo wygoni. Wszystko rozumiem. Zachowanie pani Torii i pańskie… W ogóle to nie moja sprawa. Lecz Luar niczym nie zawinił. Za co go tak… Nie jest winien, że się urodził… A jeśli teraz coś się z nim stanie… to będzie pańska wina. Teraz może mnie pan uderzyć… i wygnać.
Długo spoglądał na mnie z góry. Potem schylił się, złapał mnie wpół, aż dech mi zaparło, podniósł z kolan i uniósł nad podłogą jak kociaka. Znaleźliśmy się twarzą w twarz. Minęło parę długich minut, podczas których starałam się nie oddychać.
– No dobrze.
Westchnął i postawił mnie na podłodze.
– Wykazałaś wiele odwagi, mówiąc mi to. Teraz ja wykażę odwagę. Siadaj.
Idąc za jego gestem, opadłam z powrotem na fotel. Przeszedł się po pokoju, zatopiony w myślach. W końcu zatrzymał się przede mną. Wstałam znów, drżąca.
– Ależ siedź…
Energicznie tknął moje ramię. Postał chwilę, zastanawiając się, potem westchnął.
– Kiedy Toria miała niespełna dwadzieścia lat… przyjechała z narzeczonym do Kawarrenu. To nie byłem ja. Student zwący się Dinar Darran.
Znowu zamilkł, obserwując moją reakcję. Naturalnie zdziwiłam się, ale nie zamierzałam tego okazać. Zdaje się, że zadowolił go mój spokój. Chrząknął i kontynuował opowieść.
– Przyjechali do Kawarrenu w celach naukowych. Niestety, stanąłem na ich drodze. Ja, pierwszy zabijaka w mieście. Uroda Torii nie pozostawiła mnie obojętnym. Zachowałem się brutalnie, prowokując studenta Dinara do pojedynku. I zabiłem go.
Znowu przeszedł się po pokoju, zerkając kątem oka, jak przyjęłam owo wyznanie. Siedziałam jak skamieniała. Coś mi mówiło, że nikt przede mną nie słuchał tak szczerej spowiedzi z jego strony. Prawie się wystraszyłam. Czy to zaszczyt, czy kara?
– Zabiłem go – powtórzył, patrząc w podłogę. – Biedak, prawie nie potrafił fechtować… Sprawa zapewne na tym by się zakończyła, lecz tego samego dnia pojawił się w mieście pewien ważny świadek pojedynku. Uznał mnie winnym morderstwa. Swoją drogą, miał rację.
Skrzywił się mimo woli.
– Ten ktoś wyzwał mnie do walki…
Znowu zamilkł. Przyglądałam się, jak przywołuje wspomnienia i przeżywa od nowa straszne chwile, które potem nadeszły.
– Rzucił na mnie klątwę – podjął ponuro. – Zostawił mi szramę na policzku.
Przesunął palcem wskazującym od skroni do podbródka, zostawiając czerwoną smugę na skórze.
– Długą bliznę… wraz z klątwą tchórzostwa. Stałem się nieznośnie, bezmiernie strachliwy. Zgubiłem się, zżerany przez wewnętrznego tchórza. Bałem się mroku, wysokości, bólu, krwi… Obawiałem się hańby, która deptała mi po piętach, ponieważ gardzi się tchórzami.
Głęboko odetchnął.
– Panie Egert – szepnęłam – może nie trzeba…
Zrozumiał, co chciałam rzec. Uśmiechnął się chmurnie.
– Trzeba, Tantalo. Chcę, żebyś zrozumiała.
Usiadł wreszcie, zakładając nogę na nogę i splatając dłonie na kolanie.
– Tak… Musiałem rozstać się z dotychczasowym życiem i uciekać z miasta. Przeżyłem ból, bagno i wstyd, dopóki los nie przywiódł mnie do miasta, gdzie Łujan był dziekanem uniwersytetu, a… Toria okazała się jego córką. Chciałem znowu uciekać, lecz dziekan mnie zatrzymał. Zasiał w mej duszy nadzieję, że kiedy spotkam się z tym, kto mnie przeklął, zdołam może wybłagać przebaczenie…
Deszcz za oknem z ulewnego zamienił się w drobną, lepką mżawkę. Gdy Egert znowu zamilkł, poniewczasie zrozumiałam, że więcej póki co nie opowie.
Znowu się uśmiechnął.
– Więc Luar stał się prawdziwym mężczyzną? I należycie go oceniłaś?