Odeszłam szóstego dnia, zostawiając nabazgrany liścik i zabrawszy do węzełka trochę jedzenia. Nie mogłam dłużej żyć w tej mglistej niepewności, nie miałam sił ani ochoty.
Byłam w fatalnym nastroju, lecz późna wiosna, przechodząca właśnie we wczesne lato, powoli przegnała z mej głowy przykre myśli. Szłam jak mrówka po klombie. Wszystko wokół pachniało i rozkwitało, sypiąc pyłki, świętowało czas godów, brzęczało i zapylało, ja zaś wdychałam głęboko kwietne wonie, oszołomiona od stóp do głów.
W pierwszej wiosce, gdzie zatrzymałam się, by odpocząć, rozmawiano tylko o rozbójnikach.
Nieopodal spalili chutor i zagrabili zapas chleba, zmuszając mieszkańców, by żywili się pokrzywami aż do następnych plonów. Kto się próbował sprzeciwić, tego powiesili i nie pozwolili zdjąć ciała przez tydzień, a jeśli krewni zdjęli wisielca mimo zakazu, w ciągu doby zbóje wracali i wieszali krewniaków…
Młody chłopak ze strzechą płowych włosów spierał się z innymi, aż ochrypł:
– Sowa jest głupcem, powinien wspierać chłopską biedotę, bo jak wszystkich rozgniewa, wydadzą go w końcu strażom…
Odpowiadali mu ponuro:
– Trzymaj język za zębami. Znalazł się wojewoda… Zdarzyło się, że ubili chłopi dziesięciu zbójów, a teraz z tej wsi zostały tylko osmalone kikuty… Straż jest daleko, mało się nami przejmuje, a jakby co i tak Sowy nie złapie. Las jest wielki…
Zgryźliwy staruszek z włosami przewiązanymi rzemykiem wyraził powątpiewanie:
– A na pewno wszyscy zbóje są od Sowy? Tu i tam pojawiają się różne szajki, a wy wciąż: Sowa?…
Też go wnet osadzili.
– Wszyscy od Sowy! A kto zanadto miele językiem, ten potem dynda na stryczku. Kiedyś zbójcy byli po naszej stronie, ale teraz… mają jednego, srogiego herszta. Ma władzę, by nas karać, więc lepiej się zamknąć i milczeć.
Nie ukrywam, że te pogawędki mocno mnie zniechęciły do samotnej wędrówki. Po krótkim wahaniu zwróciłam się do właściciela najbliższej gospody z pytaniem, czy nie wie, gdzie jest najbliższe miasto z garnizonem wojskowym? A może przebywa u niego ktoś ruszający w dalszą drogę? W odpowiedzi oberżysta tylko pokręcił głową: ciężkie czasy, interes źle idzie, niedobra wiosna… nijakich podróżnych…
Upadłam na duchu. Noc, spędzona na rogoży pod czyimś wozem, nie przyniosła ukojenia. Ranek wstał jednak słoneczny i postanowiłam jednak wędrować dalej. W końcu żadna ze mnie bogaczka, żeby rozbójnicy podnieśli dla mnie swe zadki z niedźwiedzich skór… Szkoda zachodu.
Tak właśnie rozumowałam, próbując się uspokoić, kiedy spotkałam drugiego podróżnika na pustej dotychczas drodze.
Był wysokim starcem i szedł w tę samą stronę, tylko wyszedł na trakt z innego kierunku. Przystanęłam i pozdrowiłam go, jak każe obyczaj. Kiwnął głową w odpowiedzi. Poraziły mnie jego oczy. Okrągłe, przezroczyste, bezrzęse i obojętne, jakby wyrażały „obojętność całego świata”…
Osadziłam się zaraz: czy gdyby Soll opowiedział mi o ziejącym ogniem smoku, pierwszy napotkany podróżny objawiłby mi się od razu w ogniu i dymie?
Starzec nie spieszył się zbytnio. Przystanął i obserwował mnie uważnie, jakbym była owadem na szpilce. Dokładnie tak się poczułam, jak przyszpilony motyl. Nieco zirytowana, zaczęłam również mu się przyglądać.
Nie wiadomo, ile miał lat. Twarz, pokryta siecią zmarszczek, przypominała starą, drewnianą maskę. Nozdrza rozdymały się szeroko, jakby łowiąc trop, oczy przypominały kule lodu. Najdziwniejsze jednak, że u pasa miał długą szpadę w ozdobnej pochwie, rzadki, kosztowny oręż. Zrugawszy się za podejrzliwość, w jednej chwili pojęłam, że wszystko to nie jest wytworem mojej fantazji. Naprawdę może być tym z opowieści Solla, który odmienił życie Egerta, tajemniczym Tułaczem…
A może nie. Może to zwykły surowy starzec, idący do syna w sąsiedniej wsi, sterany podagrą i nieprzepadający za synową…
Uśmiechnęłam się lekko. Poprzednie przeżycia pozwoliły mi przezwyciężyć nieśmiałość. Rozciągnęłam szerzej usta, by podkreślić owo zwycięstwo.
– Proszę wybaczyć, szanowny panie… jeśli nam razem po drodze, czy nie mógłby pan odprowadzić biedną dziewczynę, bo sama się boję…
Wargi mu lekko drgnęły.
– Mylisz się. Najstraszniejsze rzeczy dzieją się, gdy spotka się dwoje ludzi. Najbezpieczniej w samotności.
Zatrzepotałam powiekami, usiłując zrozumieć, co chciał powiedzieć. Tymczasem jego twarz nieco się odmieniła i ze zdziwieniem stwierdziłam, że zjawił się na niej uśmiech.
– Chociaż właściwie… Nie sądzę, żeby nam było po drodze…
Kiedy próbowałam zrozumieć, zgadza się, czy odmawia, podał mi ramię naturalnym i rycerskim zarazem gestem. Nie pozostało mi nic innego, jak wesprzeć się na nim. W duchu zganiłam się za pochopność i bezczelność.
Jeden jego krok składał się na dwa moje.
Pola cuchnęły nawozem, skądś także dochodził zapach dymu. Chłopi wypalają pod zasiew albo rozbójnicy palą następny chutor. Podskakiwałam, próbując zrównać krok z nieznajomym, a moje myśli także skakały jak szalone, niczym koła na wyboistej drodze. Nim uszłam dziesięć kroków, zdążyłam upewnić się co do głupoty swoich domysłów… To na pewno nie on… Potem znowu zlustrowałam kątem oka beznamiętne, sterane wiekiem oblicze i poczułam, jak uginają się pode mną kolana. „Nikt nie wie, kim jest… Rzucił na mnie klątwę”.
Wielkie nieba, jeszcze tylko mi brakowało wędrowania pod rękę ze starcem potrafiącym rzucać zaklęcia! A nawet jeśli to tylko surowy starzec, idący do syna, sterany podagrą i nielubiący synowej. Strzeż mnie, Niebo, czymkolwiek urazić go lub rozgniewać. Mało mi jeszcze…
– Jak myślisz… – zaczął.
Przyzwyczajona już do jego milczenia, tak się zatrzęsłam, że mało nie puściłam jego łokcia. Skarciłam się w myślach: jak można tak otwarcie okazywać strach!
– Jak myślisz – podjął po chwili jak gdyby nigdy nic – po co człowiekowi imię? Nadają komuś imię, by móc go wołać? Hej ty, jak ci tam… Żeby nie było wątpliwości, gdy ktoś zawoła „hej!” na ulicy?
Podobne pytania nigdy mi nie przychodziły do głowy. Milczałam, z nadzieją, że pytanie nie wymaga odpowiedzi. Westchnął.
– A jeśli nie ma komu zawołać? Nie ma komu wzywać… Po co imię? Jak go zwą… ale nikt nie zwie. Nie ma imienia. Zapomniane.
Dalej milczałam, beznadziejnie usiłując zdobyć się na jakąś uprzejmą, nic nieznaczącą odpowiedź.
– Każdy pies nosi imię – kontynuował w zadumie – lecz wilki są bezimienne.
Wreszcie znalazłam odpowiedź.
– A jeśli jeden wilk zechce nazwać drugiego? Jakoś go przecież nazwie?
Moje nogi, wyrażając głupotę mego umysłu, trzykrotnie się tymczasem potknęły. Mój towarzysz podróży chrząknął niejasno. Kroczyliśmy traktem, a świat wokół nas był zalany słońcem. Rozgrzana ziemia parowała. Koniec szpady miarowo uderzał o łydkę starca. Pomyślałam, że uzbrojeni panowie powinni wędrować konno.
Prędko się okazało, że pieszy wędrowiec jest bardziej wytrzymały niż ja. Próbując dotrzymać mu kroku, zalałam się potem, zadyszałam, wreszcie okulałam. Poczułam nieznośne kłucie w boku. Tamten szedł dalej, lekkim, równomiernym krokiem, nie zważając na piękno przyrody, zielone poła i barwne kwiaty. Łapałam powietrze szeroko otwartymi ustami, powstrzymując, jak mogłam, ochrypłe dyszenie, bojąc się nawet pisnąć, on zaś szedł dalej. Przeklinałam chwilę, w której zdecydowałam się zagadać do niego.