Zapytał o coś. Zrozumiałam z intonacji, że to pytanie, lecz nie rozróżniałam słów przez szum w uszach. Nie doczekawszy się odpowiedzi, obejrzał się na mnie i zaraz zatrzymał, mierząc mnie spojrzeniem pozbawionym zdziwienia, raczej trochę smutnym.
Od dawna zaschło mi w gardle, mogłam więc tylko zdobyć się na żałosną parodię uśmiechu.
– Także tego nie wiem – oznajmił i z westchnieniem puścił moją dłoń.
Odszedł na pobocze i siadł na kamieniu wrośniętym do połowy w ziemię.
Umęczone nogi drżały. Ledwie idąc, także zeszłam na bok i usiadłam opodal na swym podróżnym węzełku.
– Wątpię, czy go powstrzymasz – powiedział wciąż zadumany – ale warto spróbować.
Poczułam zimny dreszcz na plecach. Wpiłam się w niego oczami i napotkałam zimne, przezroczyste źrenice.
– Ja nie zdołałem – kontynuował powoli. – Ty, to co innego… Spróbuj…
Żółtawy motyl, który zjawił się nie wiadomo skąd, okrążył jego ostre kolano i usiadł na gardzie szpady. Starzec patrzył w niebo, rozdymając nozdrza.
– Nie podróżuję w towarzystwie. Nikt mnie nie wzywa. Na co mi imię, skoro nikt nie woła…
Zaczekał, aż motyl sfrunie z rękojeści, wstał sprężyście i poszedł w dalszą drogę. Siedziałam na swym węzełku i wstrząśnięta spoglądałam w ślad za nim.
Przestał się dziwić swojemu szczęściu. W końcu, czyż tylko łut szczęścia sprawił, że znalazł w zamurowanej baszcie najważniejszą dla niego komnatę i w zasadzie przypadkiem otworzył skrytkę? Czy szczęście kazało mu rozmawiać ze starym wariatem? Tylko przypadek sprowadził go do piekarni, by spotkał tam byłego braciszka Traktana? Tak samo nie przypadkiem odszukał na innej ulicy sklep rzeźniczy, którego właściciel nazywał się identycznie, jak kolejny współbrat Fagirry.
Tak zwane powodzenie nie towarzyszyło mu jednak nigdy do końca. Szaleniec ani piekarz nie zdołali wyjaśnić Luarowi, dlaczego dwadzieścia lat wcześniej Zakon Łaszą wyzwolił z kurhanu powszechną plagę, zwaną Czarnym Morem i do czego Fagirrze potrzebny był Amulet Wieszczbiarza. Luar nie mógł pojąć motywów sług Świętego Widziadła, a szczególnie samego Mistrza… albo też Fagirry, który bardzo pragnął zdobyć medalion. A może był to pomysł jeszcze kogoś, o kim Luar nie wiedział.
Nad wejściem do sklepu mięsnego wymalowana był ponura, różowa świnka. Luar wszedł do środka, z trudem odmykając wykoślawione drzwi. W środku nie było nikogo, tylko na hakach krwawiły tusze mięsne, a z żelaznej półki spoglądała ślepo odrąbana głowa cielaka.
Luar od dziecka nie cierpiał rzeźników i kramów z mięsem. Obecnie złapał się na tym, że jest mu całkiem obojętny. Odcięty łeb, który dawniej wywołałby w nim strach i obrzydzenie, teraz stał się naturalnym elementem wyposażenia sklepu, jak pusta beczułka w kącie lub fragment łańcucha od studni, walający się pod ławką.
– Sklepikarzu! – zawołał Luar.
Długi czas nie było odpowiedzi. Wreszcie w drzwiach na zaplecze dało się słyszeć stłumione przekleństwo i w ciemnym otworze pojawił się krępy, barczysty, szeroki jak szafa rzeźnik.
– Czego sobie życzy?
Luar przyglądał mu się w milczeniu. Mężczyzna był około pięćdziesięcioletni. Szerokie dłonie nosiły ślady ciężkiej pracy fizycznej, oblicze jednak nie wydawało się tępe ani bezmyślne, jakim, wedle wyobrażeń młodzieńca, winno być typowe oblicze rzeźnika. Miał gniewną, zirytowaną twarz silnego, lecz ciężko doświadczonego człowieka.
– No? – zapytał znowu ze złością.
– Witaj, bracie Kow – odparł z westchnieniem Luar. – Jestem synem pańskiego starego druha, który, niestety, zmarł. Chciałbym porozmawiać z panem o moim ojcu.
Rzeźnik drgnął i sapnął gniewnie.
– Ślepy pan? Nie umie czytać? Nad drzwiami wyraźnie napisano: „Mięso”! Sprzedaję mięso i nie strzępię języka po próżnicy. Kup pan połeć albo zabieraj się stąd…
– To pan jest ślepy – rzucił chłodno młodzieniec. – Proszę mi się przyjrzeć uważnie, trzymając język za zębami, inaczej całe pańskie „Mięso” sczeźnie wraz z nim.
Tamten raz-dwa wyskoczył zza lady. Okazał się wyższy o głowę od Luara, dwa razy obszerniejszy, z pięściami jak bochny.
– Ty szczeniaku, won zaraz na ulicę albo… wylecisz tam bez jednego zęba! Ja ciebie…!
Wrzask umilkł, jakby rzeźnika nagle zatkało. Luar patrzył zimno w jego zwężone powieki. Dojrzał w oczach tamtego rozpoznanie i uznał to za oczywiste. Co począć, skoro wszyscy oni go rozpoznają?!
Wielki mężczyzna ciężko dyszał. Skleił cienkie wargi w czymś na kształt uśmieszku i wrócił za ladę. Zapytał spokojnie:
– Podać mostek? Czy polędwiczkę?
– Jestem jego synem – oznajmił ponuro Luar.
– Widzę – syknął tamten, wspierając się wielkimi łapami o blat zalany zakrzepłą krwią. – Widzę, że nie córką… Nie wzywałem cię tutaj, smarkaczu. Nie masz mnie co straszyć. Możesz o tym wrzeszczeć na całą dzielnicę… Wyjdź i krzycz: „Stary Kow to zakonnik Łaszą!”. I tak wszyscy wiedzą. Nie mam się czego wstydzić!
Splunął na podłogę.
– Zakon był opoką! I stałby się… tronem! Stałby się… Gdyby nie ten łajdak, twój ojciec. To on nas zdradził. Zachciało mu się władzy! Chciał ją kupić jak sprzedajną dziewkę! A świątynia dla niego… Tfu!
Znów splunął z patetycznym, złym grymasem.
– Czego chcesz? Trzeba było wtedy… doprowadzić rzecz do końca! Do końca zabijać, jak należy, lecz on… Łotrowski mistrz szermierki… Sam bym… A co potem? Potem wszystko się skończyło. A wrzeszcz o mnie choćby i na całe miasto… Pluję na to!
Splunął po raz trzeci.
– Nasyłali na niego skrytobójców?
Luar pochylił się w przód, nie odrywając wzroku od przekrwionych oczu rzeźnika. Tamten dyszał ciężko.
– Skrytobójców?… Zabiliby go… Trzeba było. Żeby zdechł, przeklęty fechmistrz!…
Luar nie wierzył własnym uszom.
– Kto nasyłał? Mistrz?
Rzeźnik drgnął i znów zaryczał, chwytając koszulę młodzieńca.
– Wynoś się! Żywo!… Ja się nie boję. Choćby i sam… wstał z mogiły, nie boję się! Powiem mu… To wszystko przez niego! Przez niego upadł Zakon!
– Dlaczego rozkopaliście kurhan? – zapytał szeptem Luar, przenikliwie wpatrując się w wiszące nad nim potężne lico. – Dlaczego wezwaliście Mór?
Rzeźnik odepchnął go. W jego oczach pierwszy raz błysnął strach.
– Jesteś wyrodkiem… potworkiem. Powtarzam: zjeżdżaj!
– Kto szukał medalionu?
Młodzieniec uśmiechnął się niemal pogodnie.
– Fagirra, czy sam Mistrz?
Tamten odwrócił się. Luar usłyszał jego stłumiony bas.
– Niczego nie wiem… Nie dla mnie… Chcesz się dowiedzieć, to idź do Sowy… Teraz tak go zwą. Dawniej braciszek Tfim. Rozbójnik Sowa… bo ja nic nie wiem.
Znów się odwrócił i Luar ze zdumieniem zobaczył łzy w oczach tamtego.
– Gdyby nie Fagirra… Tobym teraz nie mięso sprzedawał, lecz… Bydlę!!!
Luar wzruszył ramionami i odszedł. Martwy cielak patrzył w ślad za nim, niemy świadek dziwnej rozmowy.
Jarmark wydawał się biedny i niezbyt ludny. Sprzedawano na nim przede wszystkim drewniane łopaty i koryta, rzemienną uprząż, szczeniaki i cięte deski. Wszystko to kompletnie mnie nie interesowało. Kupiłam w kramie z żywnością kawałek chleba i kawałek starego boczku, wydając ostatnie miedziaki zarobione „prychaniem”. Dawno przejadłam jedzenie z kuchni Solla, toteż czym prędzej wgryzłam się w chleb i słoninę, nie szukając ustronnego miejsca.