Выбрать главу

Nagle, poprzez zgiełk ciżby usłyszałam:

O, czasy! O, obyczaje! O, biada!

Wszędzie zgubne przykłady…

Niech będę psem łańcuchowym,

Lecz nigdy wzrok rozpustnika,

Nie tknie mej żonki uczciwej…

Stanęłam jak wryta, kęs chleba utknął mi w gardle, wywołując gwałtowny kaszel. Poznałam ten głos. Żaden inny teatrzyk nie odgrywał Farsy o rogaczu wierszem i żaden inny aktor nie miał tak aksamitnego tonu, niezwykłej pewności siebie, dotyczącej niewiernej małżonki…

Miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Najpierw tak zrobiłam, lecz zatrzymałam się, zrobiwszy dziesięć kroków. Tylko popatrzę ukradkiem z daleka. Nie zauważą mnie…

Oszukiwałam sama siebie. Gdzieś w głębi duszy tliła się jeszcze nadzieja: a może serce Flobastera zadrży, jeśli mu padnę do nóg? Może Barian mnie uściska? Mucha udzieli poparcia? Przyspieszyłam kroku i ruszyłam w stronę niewielkiego placyku, gdzie zebrała się niewielka grupa ludzi. Po drodze olśniła mnie myśclass="underline" to przecież była „moja” sztuka! Kto gra żoneczkę, czyżby Gezina?!

W tym momencie, zamiast głosu Flobastera usłyszałam całkiem inny, cienki i dźwięczny: „Ach, przyjaciółeczko, jaki to trudny ścieg, jaki dziwny wzór!”

Potknęłam się raz, potem drugi. Najprostsza w świecie myśl jakoś mi dotychczas nie przychodziła do głowy. Byłam święcie przekonana, że będą beze mnie biedować… Czekając w cichości, aż do nich wrócę…

Powinnam była zawrócić i odejść jak najdalej, lecz tłumek wypchnął mnie na placyk, gdzie stały trzy kryte wozy: jeden odkryty i dwa po bokach. Nad sceną falowała kurtyna.

Flobaster nieco się postarzał. Od razu to zauważyłam. Wciąż jednak dobrze się trzymał i grał, jak dawniej, znakomicie. Widzowie śmiali się na całego, chociaż nie wykrzywiał się i nie błaznował jak aktorzy od Haara. Wiarygodnie odgrywał przekonanie o ciężkich czasach, mówił z wzruszającą powagą o wierności małżonki z surowym, prawie patetycznym wyrazem twarzy.

Może pójdę do lubej mej, spojrzeć,

Jak razem z poczciwą druhnę

Udatnie hafty wyszywa…

A za jego plecami kotłowało się pod prześcieradłem dwoje aktorów: Mucha, który przez kilka miesięcy zdążył bardziej wyciągnąć się do góry i piętnastoletnia dziewuszka, piegowata i niebieskooka, z perkatym noskiem i strzechą rudych włosów. Dziewczyna starała się, jak umiała. Stałam wśród roześmianej gawiedzi, jako jedyna, która się nawet nie uśmiechnęła.

Potem Mucha wyleciał zza prześcieradła w przekrzywionym gorsecie i opadającej spódnicy. Natężyłam uwagę, gdyż za nim wyszła nowa koleżanka i teraz miał być jej tekst…

Pamiętała słowa. Była nawet utalentowana. Taki talent trzeba zauważyć i wydobyć, potem sam się rozwija. Ruszała się jak drewniana kukła, lecz można to było złożyć na karb niezgrabności podlotka. Za rok albo półtora…

Mucha zeskoczył z podestu, trzymając miseczkę na datki. Nie zwracając uwagi na niego, wpatrywałam się dalej w scenę, na której kłaniali się Flobaster i ta, która zajęła moje miejsce. Miseczka podjechała mi pod nos, odskoczyłam więc, opamiętawszy się i spotkałam wzrokiem okrągłe ze zdumienia oczy chłopaka.

Jak najdalej…

Ktoś wrzasnął gniewnie, ktoś uskoczył mi z drogi, ktoś inny obrzucił przekleństwami i walnął mnie w plecy. Przepychałam się przez tłum z całej siły i w końcu z niego wyrwałam, ściskając kurczowo węzełek i lejąc gorzkie łzy.

I po cóż się okłamywałam. Nie trzeba było wierzyć… Na tej drodze nie można zawrócić, by odnaleźć zgubę. Niczego się nie da naprawić. Co było, nie wróci…

– Panienko…

Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Odwróciłam się gwałtownie. Zwyczajny, płowowłosy, wiejski chłopak. Cofnął się z lekką obawą.

– Coś ty, nie płacz… Co z tobą? Jesteś głodna?

Szczęśliwy i nieszczęsny zarazem. Myślał, że ludzie płaczą tylko z głodu…

Nazywał się Mihar. Przywiózł na jarmark pięć worków mąki, lecz sprzedał tylko dwa. Miał furmankę z zaprzężoną do niej melancholijną klaczą. Okazało się, że nam razem po drodze. Uznałam, że prostoduszny wieśniak będzie lepszym towarzyszem podróży niż przemawiający tajemniczo staruszek ze szpadą.

Pół godziny później siedziałam na słomie, wsparta plecami o jeden z niesprzedanych worków i wsłuchiwałam w skrzypienie kół, wyciągając zmęczone nogi. Chwilami także słuchałam poważnych wywodów Mihara.

Gadał o wszystkim i o niczym, ale przede wszystkim o przyszłej żeniaczce. Chłopak z niego postawny i niebiedny, jedyny gospodarski syn, więc wszystkie dziewki… Nadszedł właściwy czas. Jesienią mus było się żenić, tylko jeszcze nie wybrał narzeczonej, te zaś, które raiła mamuśka nie były mu po sercu. Stać go nawet, by wziął żonę bez posagu, w końcu jedyny gospodarski syn…

Patrzyłam w popołudniowe niebo i dumałam ospale, że to z pewnością wyrok losu. Najlepiej, gdy wyląduję na weselu Mihara… Co jednak oznaczały słowa starca: „Wątpię, czy go powstrzymasz, ale warto spróbować”?

– A zbójców się nie boisz? – zapytałam, gdy skończyły się pola i zaczęły lasy.

Mihar westchnął.

– A jakże… Sowa srogo łupi… A co tam, oddam mu jeden worek. Zawsze trzymam jeden dla chłopaków… jako myto…

Coś mnie zakłuło w sercu. Wyprostowałam się czujnie.

– A jak zechcą wziąć oba worki?

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Coś ty… Oni jak wszyscy… Tak się nie zdarza… Zawsze byli zbójcy… i zawsze się można było wykupić jednym workiem albo prosiakiem… Tak to już jest.

Znowu opadłam plecami na worek i przymknęłam bezsilnie powieki. Znów miałam przed oczami kostycznego starca ze szpadą. „Wątpię, czy go powstrzymasz, ale warto spróbować”.

Kogo powstrzymasz? Może wszystko to było brednią i niepotrzebnie szukam rozwiązania zagadki? A może?…

No dobrze. Załóżmy, że jest Tułaczem. Tak więc nosił ten przeklęty Amulet Wieszczbiarza, który teraz ma Luar. Oddał medalion po dobroci. Nie potrafiłam wyobrazić sobie Luara wyrywającego siłą Amulet temu potężnemu, władającemu zaklęciami starcowi, który jednak nie jest magiem. A jednak spotkał mnie na drodze i wiedział, kim jestem. I powiedział, że należy powstrzymać… Luara?!

„Mylisz się. Najstraszniejsze rzeczy dzieją się, gdy spotka się dwoje ludzi”…

Luar… Twarz wtopiona w poduszkę. Jak czule potrafią całować jego spierzchnięte wargi… Jak czule. To nie było fantazją, iluzją ani zabawą, czy też nawykiem. Naprawdę był dla mnie czuły. Jak prawdziwy kochanek…

„Ale warto spróbować”… Warto spróbować. Spróbować…

Przenikliwy gwizd zranił uszy. Kobyłka spłoszyła się, ja podskoczyłam, w jednej chwili spocona jak mysz. Pobladły Mihar ściągnął wodze. Zza pni drzew niespiesznie wyszło pięciu mężczyzn w skórzanych kaftanach bez rękawów.

– Co tam masz, szczeniaku? Nie za ciężko konikowi?

– Bierzcie, chłopaki – bełkotał Mihar, chwytając pierwszy z brzegu worek. – Bierzcie… Podzielę się po sąsiedzku…

Milczałam, przyciskając do piersi węzełek. Oblicza „chłopaków” zdawały się jednocześnie pospolite i odpychające, jak twarz Haara. Moment grabieży nie był tylko okazją do wzbogacenia się, lecz dawał im też na chwilę poczucie władzy. Wesołe chłopaki…

Najstarszy z nich z oburzeniem trącił nogą worek zrzucony z furmanki.

– Co ty, szczeniaku? Na własnym grzbiecie mam targać, czy jak?

Widziałam zmieszanie Mihara. Jedyny gospodarski syn chyba nie przywykł, by tak się do niego zwracano. Tymczasem rozbójnicy okrążyli furmankę, przetrząsnęli słomę. Czyjaś zimna dłoń ucapiła mnie za nogę. Zadrżałam.