Starszy zaśmiał się.
– Nic to… Cały dzień tutaj zmitrężyliśmy, to chociaż się zabawimy… Niezła ptaszyna… fiu, fiu…
Na wpół zemdlona, zwinęłam się w kłębek.
– No więc tak – zarządził starszy, zwracając się do wieśniaka – wyręczysz nas… Wyprzęgaj klacz i zarzuć worki na jej grzbiet, bo my nie będziemy dźwigać. Zeskakuj z kozła, dzieciaku. Dziewczyna jest nasza.
Mihar wstał powoli i zeskoczył z furmanki. Jego twarz wydawała się zastygłą maską i w jednej chwili zrozumiałam, że gotów mnie wydać zbójom.
– Jak to: worki? – zapytał drżącym głosem. – Przynależy wam jeden worek, a klaczka jest moja… Co ja zrobię bez konia? Mam robotę…
– Pluję na twoją robotę – odparł zbój rozbawiony. – Podziękuj, że cało uchodzisz. A ty – zwrócił się do mnie – złaź do nas.
Rozwiązałam zawiniątko z żałosnym uśmiechem.
– Chłopcy… Ja nic nie mam.
– Masz, co potrzeba – uspokoił mnie przymilnie jeden z chłopaków o pyzatym licu. – Z daleka widać, że masz…
Jego towarzysze mrugnęli do siebie porozumiewawczo, chichocząc z zadowoleniem.
– Jeden worek! – zapiszczał Mihar. – Dam tylko jeden!
Czyjeś ręce złapały mnie wpół i silnie szarpnęły, ściągając z furmanki. Upuściłam węzełek, obracając głowę i próbując ze wszystkich sił znaleźć w twarzach otaczających mnie zbójów choć odrobinę współczucia.
Mihar skoczył na starszego, wymachując pięściami. Był tak wstrząśnięty spotykającą go niesprawiedliwością, że całkiem zapomniał o strachu. Wrzeszczał, przeklinał i wygrażał, jakby sam był rozbójnikiem, straszącym piątkę spokojnych chłopków.
– Ruszaj…
Powlekli mnie ze sobą. Nie miałam sił się opierać, sparaliżowana strachem. Posłusznie przebierałam nogami. Tymczasem za mymi plecami przekleństwa wieśniaka zamieniły się w rozpaczliwy krzyk, coraz cieńsze:
– Nie… e…!!!
Obejrzałam się.
Mihara nie było widać zza gałęzi drzew. Widziałam tylko nogi młócące powietrze niewysoko nad ziemią. Chwilę nimi jeszcze machał, potem znieruchomiał.
Pociemniało mi w oczach.
Nie pamiętam zbyt dobrze drogi przez las. Zatrzymawszy się u źródełka, zbóje dość długo polewali mnie i poili wodą. Potem ten pyzaty, dziwacznie ruszając brwiami, mrugnął kolejno do swych towarzyszy i zerknął wymownie za klamrę swego paska.
– Chcesz na gałąź? – osadził go starszy. – Pokażemy Sowie naszą zdobycz… Jak powie „nie”, możesz ją używać do woli. Jak powie „tak”, nie waż się jej tknąć, dostaniesz ją potem, nie ubędzie jej…
– Po Sowie nie ubędzie?! – oburzył się pyzaty. – Zgniecie ją na placek! Po nim wszystkie umierają…
Żołądek zwinął mi się w bolesny kłębek.
Starszy zmrużył powieki.
– Sowa ci się nie podoba? Zazdrościsz mu dziewki?
Cała czwórka spuściła oczy, głośno wzdychając.
– Sowa by nie poznał – burknął niepokornie pyzaty. – Niczego nie zauważył…
– Wszystko mu powiem – rzekłam, otrząsając wodę z twarzy i włosów. – Powiem o tobie.
Wskazałam na pyzatego.
– O tobie też…
Pokazałam palcem najmłodszego z barwną chustką na szyi.
– A mnie za co? – słusznie oburzył się tamten. – Za co?
– Jeszcze słowo – wycedził starszy, groźnie zwężając powieki – a przywiążemy cię do drzewa. Wilki będą nam wdzięczne. Nikt nie rozpozna, co to była za dziewka…
– Dowie się – odcięłam się z rozpaczliwym tupetem. – Nie zawiążesz pięciu języków… Ktoś się wygada i polecą głowy.
Starszy wyszczerzył się i walnął pięścią w twarz. Opadłam, zachłystując się łkaniem, zdążyłam jednak zauważyć, jak cała piątka mierzy się wzajem złymi, niemiłymi spojrzeniami.
Nie przywiązali mnie do drzewa, lecz za ręce do końskiego ogona. Stara klacz, nieprzyzwyczajona do ciężaru na grzbiecie człapała powoli, ja za nią, wielekroć przeklinając drogę przez szeleszczący wiosennie las.
Już o zmierzchu doszliśmy do skrytej w kniejach osady, czasowej zbójnickiej kwatery. Właściwie mówiąc, kwatery głównej.
Egert Soll zbudził się w środku nocy, czując ból szramy na policzku.
Oblany zimnym potem, wczepił się dłońmi w twarz. Szramy nie było, zniknęła dwadzieścia lat temu, kiedy zdjęto klątwę tchórzostwa…
Skąd jednak wzięło się to niemiłe pieczenie i przekonanie, że choć niewidzialna, blizna znowu się pojawiła?
„Porzucił pan rannego… Upaja się pan własnym cierpieniem… Nic tego nie usprawiedliwia… „
Uśmiechnął się krzywo. Jego usta przypominały niezabliźnioną ranę. Biedna, głupia dziewczyna.
Teraz to już nie był ból. To, co było gnuśnością jego duszy, czymś najbardziej odrażającym, podsuwało mu przed oczy wciąż jedną, jedyną scenę: podniecony Fagirra, podniecony kat, dziesiątki zakonników Łaszą nagich pod długimi habitami… Wstydliwe, ohydne fantazje…
Wymierzył sam sobie policzek na odlew. Wizja zniknęła, pozostawiając uczucie własnej nikczemności i zgniły posmak w ustach.
Niebiosa, wszystkie te conocne sny, które zapominał rankiem. Oto skąd brał się ów tępy, nieodparty smutek…
Uderzył się ponownie. Zwinął się w kłębek, drgając w spazmach odrazy do samego siebie. Zazdrość, ta podstępna gadzina, skrywająca się na samym dnie jego świadomości. Czyżby przestał być sobą, Egertem Sollem?
Krzyknął i kolejnym uderzeniem rozciął sobie wargę.
Sługa poskrobał lękliwie drzwi.
– Panie Egercie… Co z panem? Co tam?…
– Konia – wydyszał ochryple. – I jeszcze zapasowego… Dwa zapasowe… Natychmiast!
Za drzwiami rozległo się głośne westchnienie.
W jednej chwili mroczny dom Sollów rozjarzył się dziesiątkami ogników. Służący biegali z pochodniami, a zbudzeni sąsiedzi rzucili się do okien. Nieco wystraszone konie zostały wyprowadzone ze stajni.
Rano całym Kawarrenem wstrząsnęła wieść, że pułkownik Soll, do którego bezczynności wszyscy już zdążyli przywyknąć, opuścił miasto w środku nocy.
W kryjówce rozbójników panowało ponure wzburzenie. Rankiem grupa dowodzona przez Sowę dokonała napadu na chutor, gdzie to i owo zrabowała, jednakże wieśniak, broniąc córki przed całą sforą ochotników, sprzeciwił się szaleńczo. Powalony na ziemię, zdołał zranić nożem w udo samego Sowę. Natychmiast zarżnęli chłopa, lecz herszt okulał i był przez to wielce rozdrażniony.
Dotarło to wszystko do mnie dzięki podsłuchanym rozmowom, gdy przywiązana do końskiego ogona, czekałam na swój los przed ziemianką, na dachu której powiewał dumnie pęk piór drapieżnego ptaka. Zapewne sowie, pomyślałam z odrazą.
Nie jestem w stanie stwierdzić z całą pewnością, ilu rozbójników przebywało w owej chwili w obozie. Miałam wrażenie, że jest ich cała ćma, okropnie dużo, a wszyscy spoglądają na mnie łakomie, jak żmija na wróbelka. Te spojrzenia nie wywoływały zresztą już u mnie lękliwego dygotu, skoro przed nimi wszystkimi miał mnie zaszczycić Sowa, po którym „wszystkie umierają”. Wolałabym umrzeć przed owym spotkaniem, nie zaś po, lecz moja wola kompletnie nie miała znaczenia.
Stałam z opuszczonymi rękami, przestępując z jednej umęczonej nogi na drugą. Otaczały mnie ze wszystkich stron szałasy i ziemianki, a w samym centrum, jak na osi koła, płonęło wielkie ognisko. Kucharz, bo jak się okazało, mieli także kucharza, mieszał wielką chochlą w trzech kotłach, warząc kaszę. Czując zapach strawy, przełknęłam nerwowo ślinę, dziwiąc się zarazem, że strach wcale nie odebrał mi apetytu.
Nieopodal stały dwa wbite w ziemię, gładko ostrugane pale, na przytwierdzonej zaś u góry kładce bujał się kawałek sznura. Znowu poczułam skurcz w żołądku, zgięłam się w pół, patrząc w zdeptaną trawę i roniąc łzy.