Wejście do ziemianki Sowy przesłaniała kotara. Na grubej tkaninie chodziła wiosenna mucha, co jakiś czas zacierając łapki. Jakby należała do bandy i radowała się zdobyczą…
Miałam ochotę trzepnąć ją dłonią, lecz w tym właśnie momencie zasłona drgnęła i z ziemianki wyszedł starszy z tych, którzy mnie tutaj przywiedli, przesunął po mnie obojętnym spojrzeniem i gromko zawołał stojącego w pobliżu młodzika. Rzucił mu krótkie polecenie. Tamten gdzieś pobiegł i zaraz wrócił w towarzystwie pyzatego, tego samego, który namawiał kolegów, by zlekceważyli rozkazy herszta względem zdobycznych kobiet. Teraz jego twarz zdawała się znacznie mniej krągła i rumiana.
Po krótkim pobycie w ziemiance jego oblicze wyglądało jeszcze gorzej z obwisłą dolną szczęką. Prowadzony przez obojętnego młodzika, podszedł do drewnianej konstrukcji. Wystraszyłam się, że zaraz go powieszą. Pyzaty ściągnął koszulę i stanął między palami, pokornie dając sobie przywiązać ręce. Młodzian odpiął pejcz od paska, energicznie splunął w dłonie i zarówno zbójnik jak i ja otrzymaliśmy lekcję, że hersztowi nie należy się sprzeciwiać. Pyzaty wył i zalewał się krwią, ja zaś gryzłam palce, skurczona we dwoje.
Chłosta wciąż trwała, gdy zasłona w wejściu została ponownie odchylona. Najstarszy z piątki rozwiązał w milczeniu więzy na moich nadgarstkach, chwycił za ramię i wepchnął w głąb jamy.
Jeden krok w ciemności trwał dla mnie wiele długich sekund. Nigdy jeszcze nie byłam tak bliska śmierci. Oderwane obrazy wspomnień o domu i matce, przytułku i Flobasterze, a między nimi migała wciąż twarz Luara, wtopiona w poduszkę, wyglądająca w moich oczach jak oświetlony słońcem krajobraz…
W środku było duszno i szaro. Płonęła tylko jedna pochodnia. Pachniało ziemią, dymem i niemytym męskim ciałem. Na okrytej grubym, barwnym kobiercem leżance siedział ktoś brodaty i osowiały. Oczy miał okrągłe jak sowa i ciemne w półmroku. Na zewnątrz wciąż wrzeszczał karany winowajca. Patrzyłam na Sowę jak mysz schwytana w pułapkę.
– No tak – wymamrotał raczej nie do mnie, lecz do stojącego za mymi plecami starszego. – No tak… Idź już…
Tamten wyszedł bez słowa, szczelnie zaciągając zasłonę. Sowa przechylił głowę na ramię. Światło pochodni padło mu na twarz. Dojrzałam oczy pełne bólu.
– Podejdź tutaj.
Wskazał palcem leżankę. Podeszłam na miękkich nogach. Dałam się oglądać przez wiele długich minut.
– Ty jesteś… taka…
W jego głosie pojawiło się coś na kształt zdziwienia.
– Gdzieś już ciebie widziałem?
Milczałam, usiłując powstrzymać płacz.
– A zresztą…
Podłubał zadumany w nosie.
– Może była podobna. I tak wcześniej zdążyłaś przyprawić rogi mężowi…
Dokładnie określił moją rolę, która przyniosła mi sukces. Nie wytrzymałam i zaszlochałam. Zbój Sowa okazał się teatromanem.
– No, coś ty – rzekł z uśmiechem – sporo miałaś chłopaków, bo skąd inaczej wzięłyby się takie wielkie rogi? Z powietrza?
– Ale to przecież fikcja – zaszeptałam żałośnie. – To tylko teatr… Fantazja… Naprawdę taka nie jestem.
Odniosłam wrażenie, że raczej mi nie uwierzył. Uśmiechnął się chytrze, przeciągnął, potem klepnął krzepką prawicą. Zacisnęłam zęby, powstrzymując krzyk bólu. Z łatwością mógłby mnie udusić jak kotkę, więc gest, który był w zamyśle łaskawy, zostawił na mym ciele pięć siniaków.
– Nieźle go nabrałaś – stwierdził z satysfakcją.
Spróbował wstać. Leżanka zaskrzypiała pod jego wielkim i ciężkim ciałem, a twarz Sowy wykrzywiła się w grymasie cierpienia.
– Ach, ty…
W tym miejscu rzucił dosyć plugawe słówko.
– Trochę mnie poranili.
Wyszczerzył się paskudnie.
– Jeden gnojek mnie zranił… Tak to bym ciebie, mała… A tak…
Zacisnął w pięść swą ogromną, włochatą dłoń, pokazując, co ze mną by zrobił. Przycisnąwszy dłoń do obolałego ramienia, przypomniałam sobie z przerażeniem słowa pyzatego: „Zgniecie ją na placek! Po nim wszystkie umierają… „
Łatwo było w to uwierzyć. Również w to, że umierały. Podziękowałam w duchu bezimiennemu biedakowi, który pchnął herszta nożem. Jakby czytając w mych myślach, zadumany Sowa przywołał mnie palcem.
I tak stałam tuż przed nim, ale zbliżyłam się jeszcze bardziej. Zdawało mi się, że słyszę, jak coraz żywiej pulsuje krew w jego byczym karku. Dychanie zbója stało się urywane i ochrypłe, widocznie nawet boląca rana nie mogła poskromić jego zwierzęcej żądzy.
– Zdradliwa – zaszeptał niemal czule – podstępna suka…
W jego ustach znaczyło to zapewne: „słodka kotka”, czy coś podobnego. Zadrżałam. Spoczywająca na mych plecach ciężka jak łopata dłoń wyczuła to.
– Nie bój się…
Woniał potem i krwią. Dyszał gorączkowo. Postanowił rozerwać moją suknię, zamiast rozpinać. Gryzłam wargi, czując, jak moja własna krew ścieka po podbródku. Opadł na leżankę, ciągnąc mnie za sobą i przywalił swym nieznośnie ciężkim cielskiem, aż zatrzeszczały mi wszystkie żebra. Tuż nad moją twarzą zabłysły w świetle pochodni jego okrągłe, ptasie oczy. Przymknęłam powieki, błagając w duchu o szybką śmierć. Sama nie wiedząc, co robię, dźgnęłam kolanem na oślep.
Przerażające sapanie zamieniło się w przytłumiony okrzyk. Sowa odsunął się, dając mi możliwość odetchnąć. Nie skorzystałam z okazji. Wczepiłam się palcami w jego tęgi kark i wybełkotałam:
– No!… No… zaczynaj… jestem taka rozpalona… rozgrzana…
Oczywiście znowu uraziłam „niechcący” jego ranę. Zawył i oderwał obejmujące go ręce. Prychnęłam oburzona.
– Co? Źle ci?
Światło pochodni padało mi na twarz, mógł więc na niej bez trudu wyczytać gorące pragnienie i równie gorącą urazę.
– E… ech… – przeciągnął gorzko. – Co za dziewka… E… ech…
Wkrótce wiedziano już w całym obozie, że jestem wyjątkową osobą, że mam męża rogacza i zakochałam się w herszcie bez pamięci. Najbardziej zdumiewająca była dziecinna łatwowierność rannego Sowy. Przyzwyczajony brać siłą wszystkie napotkane dziewczyny, niezmiernie uradował się na niespodziewaną, gorącą miłość. Mężczyźni to duże dzieci, rozmyślałam ponuro, siedząc u zbójeckiego ogniska, otoczona brodatymi gębami. Niedojrzałe sukinsyny…
Rana Sowy mogła zabliźnić się w ciągu kilku dni, nie spodziewałam się jednak, że zagoi się szybko jak na psie. Nie było możliwości uciec z kryjówki ani tym bardziej wydostać się z ziemianki, gdzie spotkało mnie tak niezwykłe szczęście. Wygłaszałam do Sowy z pamięci miłosne monologi z licznych tragedii, on zaś, sentymentalny, jak większość katów, ronił obfite łzy. Obserwowałam krwawy ślad na jego udzie i nóż za pasem, prędko jednak odrzucałam wszelkie głupie pomysły. Nie zdołałabym poważnie zranić herszta. Wszyscy pamiętali, co stało się z biedakiem, który ośmielił się go ostatnio skaleczyć…
Miłość ma jest jak burza,
Jak wicher gnący konary
I miotający liście,
Obnażający korzenie…
Deklamowałam znudzona, a Sowa słuchał, podpierając policzek dłonią. Miałam ochotę go zabić.
Tymczasem jego platoniczne zauroczenie w żaden sposób nie zmieniło zwykłych zbójeckich zajęć. Ktoś tam urządzał zasadzki, by wrócić potem z łupem. Tych, co wracali z pustymi rękoma, bezlitośnie karano chłostą. Ukrycie części zdobyczy groziło stryczkiem. Sowa utrzymywał ciągle nad bandą srogi reżim. Bez trudu w razie czego napuszczał jednych na drugich, w czym bardzo przypominał mi Haara. Nikt nie czuł się bezpieczny, a wczorajsze bogactwo w jednej chwili mogło zamienić się w nędzę biczowania lub śmierci. Zrozumiałam, dlaczego zbójcy byli tak bezlitośni wobec ofiar. Każdy z nich żył jak na ostrzu noża, nie bojąc się więzienia, czy kaźni, lecz znacznie bardziej tego, jak rozprawią się z nim swoi na rozkaz Sowy.