Sowa należał do tych władców, którzy potrafią zedrzeć ze swego stada trzy skóry. Była w nim jakaś instynktowna potrzeba wiecznego niszczenia. W myślach porównywałam go do ogrodnika, ścinającego wszystkie kwiaty lub do rybaka rwącego sieci. Nie zastanawiał się, co będzie jutro. Zdumiewało mnie, że tak długo zdołał utrzymać władzę absolutną. Opierała się na jego niezłomnej woli psychopaty, spajającej całą drużynę.
Bali się go i szanowali. Największą zasługą było wychłostać na jego rozkaz wspólnika. Niewolnicy Sowy zachowywali się jak panowie wobec napadniętych kupców, chłopów i pechowych podróżników. We własnym mniemaniu ci niedomyci dranie, w dziurawych portkach, lecz obwieszeni zrabowanymi kosztownościami, uważali się za namiestników wszechpotężnego władcy. Przebywając wśród nich dwa dni, omal sama nie straciłam rozsądku.
Panował nieustanny strach. Za każdym razem, gdy Sowa wołał mnie do ziemianki, gotowa byłam na śmierć. Zadufany w sobie jak dzieciak, brał moje dygotanie za objaw niespełnionej żądzy i pocieszająco klepał po ramieniu. Zaczekaj jeszcze trochę. Już niedługo.
Rana się goiła. Męczyłam się jak skazaniec czekający na egzekucję.
Nocą, wsłuchana w sowie pohukiwania z głębi boru, całkiem serio rozważałam samobójstwo. Mając świadomość, że prędzej czy później ten potwór rzuci się na mnie, odechciewało się żyć. Leżałam wpatrzona w gwiazdy, przebłyskujące w dziurach daszku z jodłowych gałęzi. Gwiazdy mrugały wesoło, obojętne na moje łzy.
Wypłakawszy się, szeptałam przez zaciśnięte zęby, ledwie poruszając wargami. Wszystkie modlitwy kończyły się tak samo: „Luarze”.
Wybaw mnie, Luarze, powtarzałam niedosłyszalnie, ratuj, Luarze… Sama się nie wypłaczę… Dopuścisz, by to się stało?! Umrę z obrzydzenia, zanim tamten rozpocznie swoje ohydne dzieło. A jeśli przeżyję, przeklnę siebie i powieszę się na pierwszej gałęzi… skoro zabraknie odwagi zrobić to wcześniej. Boję się, Luarze, nie chcę tak umierać… ani żyć dla przyjemności Sowy. Słyszysz mnie, Luarze?…
Trzeciego dnia Sowa poczuł się na tyle dobrze, że w gronie dziesięciu swoich zbirów wyruszył do jakiejś oddalonej wsi. Udał się tam konno, toteż nocą ucałowałam łeb jego zmordowanego wierzchowca, gdyż podczas długiej jazdy rana ponownie się otworzyła. Sowa wrócił zsiniały z bólu, wściekły, rozdrażniony. Zerknął na mnie ponuro i zdzielił po gębie najbliżej stojącego chłopaka. Moja śmierć została odroczona znowu o kilka dni. Jakby zbudzona z otumanienia, ponownie rozważyłam w duchu wszystkie ewentualności ucieczki, kręcąc się na granicy obozu. Wywołałam tym podejrzliwe spojrzenia jednego ze strażników, który jednak wolał nie donosić na mnie groźnemu szefowi.
Pozostało mi tylko oczekiwać nieuniknionego z opuszczonymi rękami. Siedząc przed ziemianką i grzejąc się na słońcu, wodziłam bezmyślnie gałązka po piasku, mącąc drogę szarych mrówek, wielkich jak szczury. Przed oczami przewijały mi się urywki wspomnień.
We śnie nawiedzał mnie Luar. Płonący kominek… Rozumiałam czułość ukochanego. W owej chwili należałam tylko do niego. Dorastał otoczony miłością… Egert i Toria kochali się. Luar tym żył… Wielkie nieba! Kominek pełen czerwonych płomieni. Dotknięcie. Delikatniejsze niż aksamit. Matka, kochanka, córka, żona… Kryształowa waza, nowo narodzone zwierzątko… Zdążymy, Luarze, tu jest tak ciepło, zdążymy… Spletliśmy się ze sobą jak dwa korzenie… Długo będziemy przebijać się w wilgotnym mroku, dopóki nie strącimy z wysokiego brzegu grudy ziemi i nie zobaczymy rzeki…
Pamiętasz, Luarze, jak polewałam wodą twoje plecy? Myłeś się… Widziałam w miednicy odbicie twej roześmianej twarzy. Woda spadała z pluskiem i odbicie zmąciło się, a po chwili znów pojawiło. Z twarzy skapywały krople, jak wiosenny sok z pnia młodej brzozy… Którego nie piłam wiele lat… Ścieżka mrówek i słodki sok na białym pniu…
Gdy otwierałam oczy, nie było nikogo obok mnie. Opodal wygrzewał się na słońcu kucharz, nadstawiając ku słońcu obnażony brzuch i co jakiś czas drapał się weń, mrużąc oczy z zadowoleniem.
Znowu wracałam do swoich majaków. Luar stał przy mnie, a jego obecność była tak realna jak słońce, gałązka i mrówki. Kiedy się budziłam z rozmarzenia słońce i mrówki pozostawały, lecz ukochanego nie było i być nie mogło. Tylko jego głos dźwięczał w pamięci…
Cała pokryłam się potem, nurzając dłonie w trawie. Głos… Niebiosa, już tak mi się wszystko zwiduje?!
Głos Luara. Niedaleko, po drugiej stronie ziemianki. Patrzyłam tępo na swoje dłonie, zafarbowane na zielono. Nonsens…
– Ktoś to w końcu zrobi – powiedział Luar jasno i wyraźnie. – Później zobaczymy…
Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Sowa ryknął wściekle w ziemiance. U wejścia dały się słyszeć kroki i głos, który mógł być tylko głosem Luara, oznajmił z chłodną ironią:
– Nie potrzeba nam świadków.
Wargi mi drżały. Oczywiście, że to był Luar. W żadnym innym głosie nie zmieściłoby się naraz tyle lodu i żółci.
Nie zastanawiając się nad tym, że czając się w pobliżu ziemianki wyglądam na szpiega, przymknęłam zmęczone oczy. Wszystko jedno.
– Kim jesteś, bydlaku? – wrzasnął Sowa.
Drgnęłam mimo woli.
Ten, kogo wzięłam za Luara, odpowiedział coś szeptem i w ziemiance nastała chwilowo cisza.
– Ty… – wychrypiał w końcu herszt. – No tak…
Nieznajomy znowu odpowiedział coś niedosłyszalnie.
Znów nastąpiło długie milczenie, przerywane tylko ciężkim dyszeniem Sowy, które słyszałam bardzo wyraźnie.
– Nie – odezwał się wreszcie Sowa nieswoim głosem.
Był najwyraźniej wstrząśnięty do głębi serca i wystraszony, co było tak niesamowite, jakby pojawił się nagle wilk w koronkowym czepku.
– Spójrz na mnie – powiedział nieco głośniej nieznajomy tonem jak ze stali. – Przyjrzyj się mi, a sam się przekonasz. Przyszedłem po twoją duszę, Tfimie.
– Nie nazywaj mnie tym imieniem – zachrypiał złowieszczo zbój. – Kimkolwiek byś był. Wystarczy, że zagwiżdżę, a zaraz cię powieszą lub spalą żywcem!
Nieznajomy zaśmiał się. Od jego śmieszku przeszły mi ciarki po plecach. Zapewne nie spodobał się także Sowie. Zmieszany, mamrotał niewyraźne obelgi.
– No cóż, pogawędźmy – zaproponował ze śmiechem nieznajomy.
Znowu poczułam lodowaty dotyk na karku. Jaki podobny głos! Nieznośnie podobny!
Sowa milczał, dysząc.
– Porozmawiajmy, Tfimie… Bracie Tfimie – podjął tamten lodowato. – Pomówmy o moim nieboszczyku ojcu. Nie słyszałeś o przesądzie, że dusze ojców, którzy zmarli przed narodzeniem syna, przenoszą się w ciało potomka? Nie wiesz o tym?
Po mojej nodze wspinały się dwie wielkie szare mrówki. Cień od pobliskiej jodły deptał mi po piętach. Siedziałam dalej, słuchając poprzez szum w uszach. W myślach powtarzałam: dzięki ci, wszystkowidzące Niebo. Nieważne, kim teraz jest. Ważne, że przyszedł. Dzięki…
Rozmowa w ziemiance toczyła się teraz przytłumionymi głosami. Dochodziły głównie przekleństwa, którymi Sowa przyozdabiał z nawyku co drugie zdanie. Mamrocząc wciąż „dziękuję”, nadstawiałam uszu ze wszystkich sił. W tym momencie obok cienia jodły pojawił się jeszcze jeden. Nieruchomy cień pyzatego zbója, tego samego, co został wychłostany za samą myśl o nieposłuszeństwie, a prawdę mówiąc, z mojego powodu. Nie miał powodu lubić mnie specjalnie. Stał tuż przy mnie, wsparty pod boki.
– Podsłuchiwałaś, ścierwo? Naszego atamana?
Zbyt późno się zorientowałam, lecz starałam się pokazać po sobie, że zdrzemnęłam się na słońcu, z czego przebudził mnie właśnie pewien bezczelny głupek.