Выбрать главу

Półnagi kucharz przyglądał się nam ciekawie z bezpiecznej odległości. Głosy w ziemiance przycichły i znowu się rozległy, nieco szybciej, niż należało oczekiwać. Pyzaty zwęził powieki.

– Ach, ty suko!… Prawdę o tobie gadają… Wiesz, jak kończą ciekawscy?

Splunęłam mu pod nogi. Moje myśli miotały się jak szczury w pułapce. Jeśli to naprawdę Luar… Co mam zrobić, żeby go uratować?! Nie wątpiłam, że trzeba go ratować, bez względu na to, co powiedział Sowie… Sowa to bestia. Swoje problemy rozwiązuje zabijając. Być może los zgotował mi właśnie największe szczęście: umrzeć razem z Luarem… albo i nie. Powinnam wymyślić, czym odwrócić uwagę Sowy i umrzeć później, kiedy Luar będzie już bezpieczny.

Zrobiło mi się trochę głupio od własnych, naiwnych i patetycznych pomysłów. Pyzaty chrząkał znacząco, nie spuszczając ze mnie oczu. Wetknął sobie do gęby grudkę żywicy i zaczął żuć ją powoli. Kucharz tak mocno podrapał swe brzuszysko, że na brudnej skórze pozostał ślad pięciu palców.

Nieodparta rozpacz sprawiła, że nogi ugięły się pode mną.

Drgnęła zasłona w wejściu do ziemianki. Pierwszy wyszedł Sowa, najwyraźniej rozeźlony. W ślad za nim szedł jego gość. W pierwszej chwili pociemniało mi w oczach, ponieważ wydało mi się, że to nie Luar. Przez zasłonę łez widziałam jak idzie za kulejącym hersztem, nie zwracając na mnie uwagi. Szli w stronę drewnianych słupów. W następnej chwili pojęłam, że to naprawdę On i że chcą go powiesić.

Czułam się jak we śnie, kiedy trzeba uciekać, lecz nogi nie chcą ruszyć. Wciągnęłam spazmatycznie powietrze. Zauważyłam, że koń Luara przywiązany został do jednego ze słupów i że Sowa żegna gościa, pozwalając mu swobodnie odjechać.

Patrzyłam w osłupieniu, jak odwiązuje lejce, wskakuje w siodło, mówi coś Sowie mimochodem, ten zaś nadyma się, grając rolę groźnego herszta z uwagi na swoich ludzi. Wiedziałam już jednak, co się stało: Sowa przegrał coś ważnego i teraz stał się bezbronny…

I za to odegra się na mnie.

Próbowałam krzyknąć, ale nie dałam rady. Luar zmuszał konia do jazdy.

Zawyłam jak zraniona suka i runęłam do przodu. Nogi miałam ciężkie jak z ołowiu. Luar chlasnął konia po zadzie, spod kopyt wzbiły się fontanny piachu.

Mój krzyk wreszcie się ze mnie wydobył, długi i rozpaczliwy. Nigdy w życiu tak nie krzyczałam. Mój wrzask uderzył Luara między łopatki niczym zdradziecka strzała.

Biały koń stanął dęba. Stałam przy ognisku, patrząc, jak koń wraz z jeźdźcem bardzo powoli zawracają. Przenikliwy, badawczy wzrok Luara zatrzymał się na mej twarzy.

Jak strasznie wychudł…

Coś zmieniło się też w jego oczach. Uspokajając spłoszonego konia, zwrócił się do Sowy:

– Kto to?

Sowa milczał ponuro.

Mógł odpowiedzieć: „Moja dziewka”. Lecz w tym momencie zrozumiałam w olśnieniu, że Luar odpowiedziałby na to: „Nie… moja!” W tej sytuacji Sowa musiałby zarżnąć kucharza i pyzatego oraz wszystkich pozostałych świadków swej porażki.

Sowa milczał. Luar uśmiechnął się szeroko.

– Mówiłeś, że masz jej dosyć.

Być może mi się zdawało, lecz poruszony dyplomatycznym wybiegiem gościa, zbity z pantałyku Sowa, jakby się ucieszył. Machnął ręką.

– Bierz…

Pyzaty za moimi plecami wydał zduszony jęk. Chwilę potem siedziałam już wraz z Luarem na koniu.

Toria majaczyła. Wydało jej się, że zaszła w ciążę.

Nosiła go w sobie długich dziewięć miesięcy. Był taki dzień, gdy poczuła rodzące się życie. Teraz miotała się po domu w obłędzie, zaciskając dłonie na płaskim, pustym brzuchu.

Potem wydobył się z ciepłego, bezpiecznego łona i przyszedł na świat innych ludzi. Oglądała z lękiem linie losu we wnętrzu jego dłoni, pulsującą skórę na ciemieniu i długie rzęsy, okalające bezmyślne, niebieskie oczy.

Był jej częścią i długo nią pozostawał. Zawsze czuła wcześniej, gdy był wesoły lub smutny. Starała się opanować smutek, czy rozdrażnienie, wiedząc, że także natychmiast zapłacze…

Błąkała się po domu, wsłuchując w nienarodzonego jeszcze Luara. Nie zważała na zadyszaną, zapracowaną nianię ani na zaszywającą się w kącie osamotnioną córkę, nie dostrzegała ruiny i bałaganu panujących w podmiejskim domostwie Sollów. Nie przyjmując pożywienia, żywiąc się tylko wodą, powoli traciła siły, konając z głodu.

Fagirra więcej jej nie odwiedzał. Zdawało się, że jego grób znajduje się pod oknami. Wychodząc na dwór, szeptała uspokajająco:

– Leż…

Bała się, że jej syn nigdy się nie narodzi.

*

Moje nogi kiwały się w powietrzu, nie napotykając oparcia, koń pędził kłusem, mijając jaskrawozielone gałęzie i brunatne pnie o potężnych korzeniach, muskane słonecznymi promieniami, na zmianę z nikłymi cieniami na szaroniebieskim tle. Wczepiałam palce w szorstką tkaninę i jakieś sznurki albo rzemyki na płaszczu i kurtce Luara. Podtrzymywał mnie swymi ramionami, nie dopuszczając, bym zsunęła się z siodła. Koń skakał na prawo i lewo, omijając krzaki. Przepełniało mnie szczęście, myśli się gubiły, wnętrzności zaś trzęsły się od niemiłosiernych podskoków. Spoglądając na migający po bokach las, rozumiałam jasno jak nigdy dotąd, jak piękne, nieskończenie brutalne i wspaniałe jest ludzkie życie.

Potem koń wyjechał na drogę i zwolnił bieg, ruszając spokojną rysią. Luar milczał.

– Nie dobrał się do mnie – powiedziałam z radosnym śmiechem. – Zranili go, bydlaka. Chciał, lecz niczego nie wskórał, niedorżnięty wieprz…

Obejmujące mnie ramiona jakby się rozluźniły. Może był to wyraz ulgi?

Dalej milczał. Z trudem odwróciłam głowę, by spojrzeć mu w twarz.

– Albo całkiem zgłupiałam, albo tymczasem stałeś się za jednym zamachem Wieszczbiarzem, wielkim magiem i hersztem rozbójników?

Krzyknął nagle ostro. Naturalnie nie do mnie, lecz na konia. Las, którym przed tygodniem przejeżdżałam z nieszczęsnym Miharem, skończył się wreszcie i wzdłuż drogi rozciągały się zieleniejące pola.

– Luarze – szepnęłam, wiedząc, że nie usłyszy poprzez szum wiatru – dziękuję, że się zjawiłeś.

Droga zakręcała. Popołudniowe słońce oślepiło mnie nagle, tworząc jaskrawobiałą ścianę między mną a światem.

– Widziałam się z twoim ojcem, Luarze – szeptałam ledwie dosłyszalnie. – Widziałam Egerta.

Wbił koniowi ostrogę. Nieszczęsne zwierzę, unoszące podwójny ciężar, nie spodziewając się takiego okrucieństwa ze strony jeźdźca, przeszło w galop.

– A! A! – wrzasnęłam, czepiając się rąk Luara, wbijając się weń podbródkiem i kolanami. – Ach!!!

Koń także zarżał z oburzeniem. Luar zacisnął usta i ściągnął wodze. Rumak stanął dęba. Wpadłam na mego towarzysza podróży, widząc tuż przed sobą jego zwężone, zrozpaczone oczy.

Nie rozmawialiśmy aż do wieczora. Luar wypatrzył na skraju drogi dostatnio wyglądającą gospodę i zawrócił utrudzonego konia, wjeżdżając w gościnnie otwartą bramę. Tej nocy zaspokoił mnie w pełni.

Nie był już wyrostkiem, lecz dojrzałym mężczyzną, który potrafił kochać czule i mocno. Nawet złota płytka medalionu, pobłyskująca między nami, wcale mi nie przeszkadzała. Omal nie rozwaliliśmy w drzazgi rozchybotanego łóżka. Najpiękniejsza była jednak chwila, gdy budząc się rankiem, objęliśmy się znowu, nie otwierając oczu.

Za oknem świergotała radośnie sikorka. Dobry znak: ptak śpiewający o świcie…

– Nieprędko to będzie – powiedział nagle.

Odczekałam chwilę i zapytałam ostrożnie:

– A co będzie?