– Nie wiem – odparł z westchnieniem. – Gdybym wiedział…
Sikorka brzmiała jak dzwoneczek. Medalion zsunął się z piersi Luara i spoczywał teraz na jego białym, muskularnym ramieniu. Spoglądałam z zazdrością na Amulet Wieszczbiarza, jako świadka naszej miłości. Nie od razu dotarło do mnie, że ciemne plamy na złotej płytce pochodzą od rdzy.
– Nie patrz – rzekł, nie otwierając oczu. – Nie lubię, gdy tak patrzysz.
Przeniosłam spojrzenie na jego twarz. Na moich oczach czuły nocny kochanek znowu zmienił się w okrutnego potwora, zdolnego sterroryzować nawet Sowę.
– Rdzewieje? – spytałam szeptem.
Otworzył oczy. Przykrył dłonią amulet i ukrył pod kołdrą.
– Tak… Rdza jest znakiem… że Ten, kto przychodzi stamtąd, znów się pojawi.
Sikorka za oknem umilkła. Słychać było kroki w górę i w dół na karczemnych schodach.
– Luarze – powiedziałam cicho – stałeś się magiem?
Spojrzał na mnie prawie ze strachem.
– Nie wiem…
– A Sowa? – spytałam jeszcze ciszej.
Zdziwił się.
– Co: Sowa? Ten na pewno nie jest magiem…
– A kim jest? – nie ustępowałam. – Kim jest Tfim?
Uniósł brwi.
– Wszystko słyszałaś?
Wcisnęłam twarz w jego ramię. Przed oczyma przeleciały mi wszystkie straszne chwile z ostatnich dni. Zaszlochałam i uspokoiłam się dopiero wtedy, kiedy jego dłoń pogłaskała mnie czule za uchem.
– Sowa, czyli brat Tfim. Mnich z Zakonu Łaszą, który był w swoim czasie pomocnikiem mego ojca… Wiesz, którego.
– Więc go zaszantażowałeś! – wreszcie się domyśliłam.
Skrzywił się.
– Na jakie licho miałem go szantażować… Myślałem, że chociaż on wie… po co wezwali Mór. Kto wydał rozkaz: Mistrz, czy Fagirra?
Zza drzwi dobiegały pokrzykiwania służących.
– Dlaczego zawsze nocujemy w gospodach? – spytałam z irytacją. – Ciągle gospody… Chciałabym, żebyśmy mieli dom. I dzieci.
– Stoi za progiem – odparł głucho Luar. – I czeka, żeby ją wpuścić… Ta, która przychodzi stamtąd.
– Więc w końcu jakiej jest płci? – wymamrotałam zamyślona. – Ta, która przyszła, czy Ten, który przyszedł?
Spojrzał na mnie pochmurnie, z wyrzutem. Odwrócił się.
– Luarze…
Podniosłam się na łokciu.
– Jeśli jesteś Wieszczbiarzem, to powinieneś widzieć przyszłość! Spojrzyj, a wtedy… wezwiemy Egerta.
Długo milczał, zapatrzony w sufit.
– Po co nadeszła? – zapytałam w końcu. – Stamtąd?
– Żeby wejść i zapanować nad tym światem – odezwał się ponuro.
– To może ją wpuść? – zaproponowałam niepewnie. – Wątpię, żeby było gorzej niż teraz.
– A Odźwierny stanie się jej sługą i namiestnikiem – wymamrotał.
– Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym – powiedziałam, niespodziewanie dla samej siebie.
Poderwał się i usiadł.
– Skąd o tym wiesz?
Medalion podskoczył na jego piersi. Nie mogłam oderwać wzroku od misternego wycięcia pośrodku.
– Dorwałaś się do księgi? – zapytał już spokojniej. – Specjalnie szukałaś? Coś takiego…
– Luarze – odpowiedziałam szeptem – Egert i Toria kochali się nawet podczas Czarnego Moru. Wiedzieli, że być może nie zostało im wiele czasu, a jednak cieszyli się sobą… Może my także…?
Wstał i podszedł do okna. Obserwując go kątem oka, stwierdziłam z satysfakcją, że mój mąż jest dobrze zbudowany.
– Nie wierzysz mi – stwierdził, wzdychając. – Ja też nie zawsze wierzę… że nad światem naprawdę zawisło… to. Nie wiadomo, co. W każdym razie Testament Pierwszego Wieszczbiarza opisuje nadejście Trzeciej Siły jako coś strasznego: „Płaczcie, żyjący… Pęknie zasłona niebios…”
Zadrżałam, podciągając kołdrę pod brodę. Wraz z zimnym dreszczem na plecach pojawiło się zrozumienie, że Luar na pewno nie żartuje.
– Muszę się kimś z tym podzielić – powiedział rozpaczliwie. – Nie mogę ciągle być sam. Nosić to w sobie… Nie jestem magiem. Nie umiem prorokować. I nie mam kogo zapytać… Nie wiem, co robić… Myślę, że Fagirra wiedział. Wszyscy jednak milczą. Nie rozumieją, nie pamiętają… Nawet Sowa. Posiada jakieś rzeczy Fagirry, schowane w skrytkach. Obiecał mi je dostarczyć. I on jednak nie wie, po co… I do czego to – dodał obejmując dłonią Amulet – było potrzebne Fagirrze. Dlaczego torturował moją matkę, żeby to zdobyć?
Zasłonił twarz rękami. Amulet wysunął się spomiędzy palców i zakołysał na łańcuszku.
– Tantalo… Idź do niej. Ja nie mogę… Proszę cię.
Wozy stały na poboczu z pustymi zaprzęgami. Nie wierząc własnym oczom, z całej siły wczepiłam się w Luara. Bez słowa zatrzymał konia.
– To ty?!
Mucha siedział na ziemi, ocierając kułakiem obolałą, czerwoną twarz. Barian, okropnie postarzały, nie zdziwił się na mój widok ani nie ucieszył. Gezina kurczowo ściskała dłoń rudej dziewczyny. Fantin trzepotał w rozterce jasnymi, długimi rzęsami.
– To ty… Witaj.
Znowu przebiegłam wzrokiem po ich twarzach, przeczuwając coś strasznego. Rozprute boki wozów, wybebeszone kufry, puste dyszle.
– Zabrali wszystko – rzekł Fantin. – Konie… Na szczęście dziewczyny zdążyły się schować…
– Flobaster?! – zawołałam teatralnym szeptem.
Barian odwrócił się. Z widocznym wysiłkiem wskazał na jeden z wozów. Podciągnęłam się i wskoczyłam pod rozdarty płócienny dach.
Ktoś złożył mu dłonie. Leżał na podłodze z dumnie uniesioną głową, nie zamierzając ukrywać rany na poderżniętym gardle. Nie chciał też zamknąć oczu. Patrzył chłodno na prześwitujące przez dziury w brezencie sinawe niebo.
Luar stanął za mną i podtrzymał mnie.
Krzyczałam. Przeklinałam Sowę i siebie, za to, że byłam blisko zabójcy i nie wykończyłam go w porę. Przysięgałam Niebu, że Sowa umrze straszną śmiercią, że podpalę lasy i pola, że zemszczę się, zabiję wszystkich, choćbym na to miała poświęcić całe życie. Luar trzymał mnie mocno za ramiona. Wiłam się w jego rękach, zachłystując płaczem i przekleństwami. Nie wypuścił mnie, aż ugięły się pode mną nogi i opadłam u stóp Flobastera.
Luar rozmawiał półgłosem z Barianem. Dotarło do mnie, jak przez grubą zasłonę: „Nie trzeba było… Psy… Wszystkich związali… Tylko on… Nie wiem jak… Teraz wszystko jedno”.
Spoglądałam bezmyślnie zamglonymi oczyma, jak dłoń Luara kładzie na deskach ciężką sakiewkę.
– Nie odmawiaj, Barianie… Spłacam stary dług. To za tamten spektakl. Pamiętasz. Najważniejszy spektakl mojego życia. Weź to. Kup nowe konie.
– Skąd masz tyle pieniędzy? – zapytał ktoś drżącym głosem.
Zdaje się, że to była Gezina. Nie miało to dla mnie znaczenia. Myślałam tylko o tym, że Flobaster nie wybaczył mi przed śmiercią. A jeśli nawet wybaczył, już nigdy się tego nie dowiem.
Nigdy.
Rozdział szósty
Woda przyciągała go od dawna. Oddawał się teraz ulubionemu zajęciu i wsparty o rozchwianą balustradę garbatego mostka obserwował drgającą, zieloną powierzchnię rzeki oraz krążące nad nią ociężale ważki.
Tak bywało też ongiś. W jego pamięci pojawiła się inna szeroka rzeka z podobnymi ważkami, malcy łowiący ryby na własnoręcznie wykonane wędki z kościanymi haczykami. Owi malcy dawno zmarli ze starości. Podobnie jak niezliczone pokolenia ważek.
Uśmiechnął się. Po raz pierwszy zjawił się tutaj nie w Dzień Wszelakiej Radości. Naruszył tradycję…
Ten, kto nadchodzi stamtąd, także lubi tradycję. Przychodzi, jak w jakimś rytuale i czyha za Wrotami, oczekując zaproszenia. Ten, kto nadchodzi stamtąd…
„I zapanuje nad światem… Płaczcie, żyjący… I stanie się jej sługą i namiestnikiem…”