Skrzywił się. Mnóstwo głupstw nagromadziło się w pamięci w ciągu ostatnich stu lat.
„A jeśli jeden wilk zechce nazwać drugiego? Jakoś go przecież nazwie?”.
Patrzył na swoje ciemne odbicie w płynącej powoli wodzie. Chciał, by ktoś go wezwał. Pochylił się nad wodą, wspierając łokciami o poręcz.
– Raulu – wyszeptały jego usta.
Odbicie milczało, wstrząśnięte brzmieniem własnego imienia.
– Rozumiem – rzekł z krzywym uśmieszkiem. – Ale ty… Dlaczego?
Poryw wiatru zmącił wodę. Wydało mu się, że już raz tak się kiedyś zdarzyło.
W tym momencie wyczuł na plecach czyjś wzrok, ciężki i lepki jak smoła. Jeszcze się nie obejrzawszy, wiedział już, że ma za plecami tylko pustą drogę z zakurzonymi słupami. Wiedział to, lecz jednak się obejrzał.
Obcy wzrok nie zniknął.
Znowu wykrzywił usta, myśląc, że to także kiedyś już było, dawno, dawno temu…
Był przecież Odźwiernym. Kim jest teraz, dlaczego znowu się nim interesuje Ten, który pragnie wejść?
„Raulu” – coś szepnęło na granicy jaźni. Echo, niczym muśnięcie, oddźwięk przeszłego wezwania…
Oczekiwał tego, a jednak zadrżał, w jednej chwili odczuwając od dawna zapomniany mroźny dotyk na skórze.
Wszystko się powtarza.
Czułam się, jakby ktoś wbił igłę w moje serce. Chwilami zapamiętywałam się w nieskończonym bólu, wpatrując się tępo w przesuwającą się drogę. Wbrew woli pojawiały się jednak wspomnienia i wtedy igła kłuła znacznie ostrzej, przeszywając na wskroś. Odczuwałam to dziesiątki razy podczas podróży.
Luar milczał. Przed nami przesuwała się szara linia traktu…
Koń człapał powoli znaną sobie trasą w stronę, gdzie rozchodził się zapach dymu, grzmiał blaszany arkusz, gwarzył ciekawski tłum, zmieniały się dekoracje, drogi, bazary, pałace. Drżałam, dochodząc do siebie. Dwie drogi mego życia splotły się, niczym żmije w czas godów. Zostawiłam za plecami spokojnego ironistę Flobastera, a teraz siedział za mną ten, przez kogo wszystko się popsuło…
Wszystko się popsuło. Flobaster próbował mnie zatrzymać, być może przeczuwając swój żałosny koniec. Nie zabiliby go, gdybym tam była. W każdym razie najpierw ja bym zginęła…
Kim był dla mnie? Tak, czy inaczej?
Nad drogą wisiał obłok przypominający bezsilnie zwieszoną dłoń. Z owej mglistej dłoni wyfrunął w niebo czarny ptak.
A jeśli umarł, nie wybaczając niczego?
W bezludnej okolicy dogonił nas nieznajomy jeździec. Ponury, starszawy, zarośnięty od ucha do ucha ostrą jak szczotka, rzadką brodą. Zamachał do nas prosząco. Drgnęłam, gdyż gest wydał mi się sztuczny. Luar ściągnął wodze i zsadził mnie na ziemię. Stojąc na miękkich nogach, patrzyłam jak konferował o czymś z żylastym staruszkiem i jak tamten po chwili skłonił się, zawrócił konia i ruszył w drogę powrotną.
– Kto to? – zapytałam, odczekawszy około pół godziny.
Luar skrzywił się niechętnie.
– Człowiek Sowy. Stary łotr rozkopał parę skrytek i wydobył z nich to, co jest mi potrzebne. Wyznaczyłem spotkanie.
Słowa docierały do mnie powoli, jak wolno docierają do brzegu koła na wodzie od rzuconego kamienia.
– Zatrzymaj konia – poprosiłam szeptem.
Nie było niczego dziwnego w takiej prośbie, lecz głos drżał mi niezwyczajnie. Luar zatrzymał wierzchowca i przyjrzał mi się uważnie. Wyplątawszy się z jego ramion, niezgrabnie zeskoczyłam na ziemię.
Jakiś czas patrzyliśmy na siebie. On z góry, pytająco, ja z dołu, z gniewną rozpaczą.
– Wyznaczyłeś spotkanie z Sową?
Kiwnął głową, ciągle nie rozumiejąc. Wciągnęłam głęboko powietrze.
– To morderca. Zbój i oprawca. A ty…
Miałam ochotę wygarnąć wszystko od razu. Zachłysnęłam się nadmiarem słów cisnących się na usta, więc zastygłam z otwartą buzią jak ryba wyrzucona na brzeg. Luar westchnął smutno, zeskoczył z konia i stanął obok mnie.
– Przestań już… Uspokój się… Jeśli chcesz, przejdziemy się trochę.
– Coś ty tam robił? – krzyknęłam, odzyskując głos. – Co robiłeś w kryjówce rozbójników?! Stałeś się jednym z nich?! Oni… sam widziałeś…
Znowu zamilkłam, bo szloch zdławił mi gardło, a oczy wypełniły się łzami. Luar wzruszył ramionami.
– Nie mów głupstw. Sowa mnie nie obchodzi. Wie coś, co jest dla mnie ważne i ma to, co jest mi potrzebne… Nieważne, że jest rozbójnikiem…
– Ależ z ciebie łajdak – powiedziałam cicho. – Stałeś się strasznym draniem.
Uderzyłam go, zanim zdołał zrozumieć moje słowa. I jeszcze raz. Paznokcie rozorały skórę i popłynęła krew. Miałam chęć zabić go na miejscu. Wypełniała mnie fala goryczy i nienawiści. Flobaster na podłodze wozu, pochrząkiwanie Sowy, smród niemytego ciała, reszta nędzników, napawających się swą nieprawą przewagą… I znowu Flobaster w kałuży krwi.
W takich chwilach im gorzej, tym lepiej. Chciałam, żeby ktoś także poderżnął mi gardło. Cały świat wydał mi się pełen nikczemnych łajdaków, a winowajca śmierci Flobastera stał przede mną, mrugając powiekami. Miotałam przekleństwa, wyrzekałam, biłam i plułam w twarz, uznając w histerii, że to właśnie on złamał mi życie.
– Precz! – wrzeszczałam, dusząc się wściekłością. – Precz, wyrodku! Wszystkim przynosisz nieszczęście… po coś przyszedł na świat! Precz!
Nie pamiętam, co jeszcze wykrzykiwałam w tę bladą, nieruchomą twarz, która zdawała się w tej chwili maską śmierci…
Potem się okazało, że siedzę na ziemi. Jakiś wieśniak zerkał na mnie strachliwie, przejeżdżając furmanką.
Stukot kopyt dawno ucichł w oddali. Dawno ucichł i opadły tumany kurzu.
Sytuacja w straży miejskiej zmieniła się radykalnie, co przypominało czasy dawnego oblężenia. Pułkownik Soll, który w swoim czasie zniknął z miasta bez uprzedzenia i spędzał czas w dalekim Kawarrenie, naczelnik straży, o którym sądzono, że już nie wróci, bohater i wódz, którego ostatnio wspominano Tylko pogardliwie półgłosem, wpadł do sztabu, jak wygłodniały wilk do owczarni.
Zadyszany porucznik Waor, pełniący wcześniej służbę w przedsionku dowództwa, lecz ostatnimi czasy kaprysem losu pełniący obowiązki dowódcy pułku, przybiegł z domu w wymiętym mundurze, naprędce usiłując zetrzeć z dłoni ślad po wiśniowych konfiturach. Zanim przyszedł, pułkownik Soll, rozdrażniony niczym drapieżna bestia, ze szczególnym błyskiem w przymrużonych oczach, zdążył odesłać na odwach paru niedołęgów, którzy mu się nawinęli pod rękę, stłuc butelkę wina, znalezioną w szafce oficera dyżurnego i zasiąść w fotelu dowódcy, który nieco tymczasem się rozchybotał pod ciężarem porucznika Waora.
Złowróżbne oczy przewiercały na wskroś zmieszanego oficera, gdy nieskładnie meldował niespodziewanie zjawionemu naczelnikowi o bieżącej sytuacji.
A położenie było zaiste niewesołe. Szajka Sowy nie tylko nie została osaczona, lecz, przeciwnie, codziennie atakowała, przez co miasto odczuwało niedostatek najbardziej niezbędnych towarów. Kupcy bali się jeździć zagrożonymi drogami, a okoliczni włościanie nie przywozili na rynek chleba ni masła. Pod drzwiami ratusza dniem i nocą wystawali zagniewani wysłannicy zniszczonych chutorów i wiosek. Skoro tyle lat płacili podatki, oczekiwali teraz pomocy i obrony. Skąd jednak miała nadejść, skoro kapitan Jast, co nigdy orłem nie był, zginął w zbójeckiej zasadzce. Nikt nie chciał wstępować do straży, młodzi ludzie zapomnieli o przysiędze, porzucali broń i dezerterowali. Próbowali ochronić burmistrza przed uciążliwymi petentami. Na nic! I tam nazywają już za plecami strażników tchórzami i darmozjadami.
W tym momencie żałosny meldunek porucznika Waora przerwało uderzenie pięścią w stół. Pułkownik wpijał się weń przekrwionymi oczami, przeklinał pod nosem i obiecywał oficerowi szybką śmierć, jeśli natychmiast wszyscy niepełniący w danej chwili służby strażnicy nie zostaną zwołani na zbiórkę w pełnym rynsztunku i gotowości bojowej.