Porucznik stropił się jeszcze bardziej. Na jego szczęście uwaga pułkownika chwilę potem zwróciła się w inną stronę. Zjawili się posłańcy z ratusza. Burmistrz dowiedział się o powrocie Solla i życzył sobie widzieć go jak najszybciej u siebie.
Podnosząc na nogi całe koszary i wysyłając gońców do domów podoficerów, porucznik Waor gorzko żałował, że skończyły się te dobre czasy, kiedy ich pułkownik przebywał w dalekim Kawarrenie.
Jeśli burmistrz zamierzał czynić jakieś wyrzuty, natychmiast zamarły mu na wargach, gdy spojrzał w złowieszczo świecące oczy Solla. Pułkownika rozpierała energia. Nim usiadł, oznajmił, że jeszcze dzisiaj zbierze oddział i wyruszy w celu pojmania rozbójnika Sowy. Burmistrz wykrzywił się sceptycznie i kręcił głową, ale nic nie powiedział.
Na jego szerokim i pustym jak zimowy step biurku znajdowały się jedynie trzy stalowe ogniwa, fragmenty łańcucha od studni.
– Złe wieści, pułkowniku – wymamrotał urzędnik, trąc w zakłopotaniu podbródek.
Soll podskoczył.
– Sowa to moja sprawa, ekscelencjo. Może pan uznać, że schwytanie go to kwestia paru dni.
Burmistrz wydął kąciki ust do dołu.
– Chciałoby się… uwierzyć w to, Egercie. Nie dlatego jednak pana wezwałem.
Nastała chwila ciszy. Pułkownik Soll, z trudem mogący spokojnie usiedzieć, wstał i przeszedł się parę razy po gabinecie, w końcu spojrzał pytająco na rozmówcę.
Ten pocierał właśnie skroń.
– Hm… Jak czuje się pani Toria?
Egert zdołał się opanować i zachować kamienną twarz. Burmistrz nie wiedział, że oficer spędził noc na ulicy pod oknami własnego domu, patrząc w ciemne otwory. Poruszony widocznym zaniedbaniem, obawiał się przekroczyć próg…
Rankiem służąca Dalla, wstrząśnięta powrotem pana, poinformowała go o wyjeździe pani Torii z córeczką za miasto. Egert zacisnął zęby. Postanowił na razie wyrzucić to z myśli. Po pierwsze, pokonać Sowę, powtarzał sobie w duchu. To jego obowiązek.
– Dobrze – odparł bezbarwnym głosem – całkiem dobrze.
Burmistrz ostrożnie potarł końcem palca obwisłą powiekę.
– Właśnie, Sowa… No tak… Lecz, Egercie, on jest daleko, za murami… A tutaj…
Jego dłoń dotknęła ogniw leżących na blacie. Stalowe kółka zabrzęczały.
– Mamy już dziesięć ofiar – oznajmił głucho. – Powiesz zapewne: to sprawa sędziego. To prawda. Ludzie już szukają. Chcę jednak, żebyś to wiedział.
Egert milczał, przygryzając wargę, starając się nie myśleć o swym niegdyś szczęśliwym domu, obecnie pogrążonym w ciemnościach. Co tamten opowiada… Dziesięć ofiar?
– Dzieci – rzekł burmistrz, wzdychając. – Wybiera tylko dzieci w wieku od pięciu do dwunastu lat. Dusi je studziennym łańcuchem… Widziano go. Sędzia poszukuje owego mordercy. Jest wysoki i nosi opończę z kapturem. Raczej habit… Tak jest, Egercie.
Soll wbił spojrzenie szeroko otwartych oczu w ogniwa na biurku. Burmistrz skinął głową.
– Tak to wygląda… Dusi łańcuchem. Nie w celach rabunkowych. Trzeba raczej uznać, że to szczególna… namiętność, czy coś takiego… do nienaturalnych czynów…
Cóż może być bardziej nienaturalnego od śmierci spowodowanej wbitymi w pierś szczypcami…
Egert wzdrygnął się. Habit. Każda wzmianka o habicie z kapturem uwierała go niczym drzazga. Mało to w mieście opończy z kapturami? Dlaczego wraz ze słowem „kaptur” pojawiało się imię, które pamiętał, lecz nie chciał wymieniać. Burmistrz ma rację: to sprawa sędziego. Jego problemem jest zbój Sowa, a tamten obłąkany morderca…
– To pewnie ten szalony staruch – rzekł ochryple. – On…
Burmistrz westchnął.
– Zabili go. Ukamienowali po trzeciej albo czwartej zbrodni. Wie pan, jak szybko szerzy się panika. Nikogo nie ukaraliśmy. Byłoby to bezcelowe, Egercie… Zakopali starca z rozwaloną głową, a kilka dni później wszystko znowu się powtórzyło. Kolejne dziecko z łańcuchem na szyi… Tamtego wariata zabili niewinnie, Egercie, lecz jakoś nie było mi go żal.
– To sprawa sędziego – powiedział z uporem oficer. – Niech Ansin zajmie się śledztwem, są przecież w tym mieście całkiem dobrzy agenci…
Burmistrz obrócił w palcach kawałek łańcucha, potem odłożył na biurko.
– Czy Luar jest razem z matką?
Solla coś w środku zakłuło, jakby drzazga wbiła się głębiej.
– A co ma do tego Luar?
Urzędnik wzruszył ramionami.
– Nic…
I dodał zaraz:
– Pan przecież także nie kochał Zakonu Łaszą, prawda, pułkowniku?
– Jak pan dobrze wie, burmistrzu – odparł Egert po chwili milczenia. – Wszyscy o tym wiedzą.
Jego rozmówca wahał się, jakby pragnął powiedzieć pułkownikowi coś ważnego, lecz zabrakło mu odwagi. Soll czekał, przygryzając wargę. Na próżno, gdyż burmistrz zdecydował się jednak coś przemilczeć.
– Proszę mi wybaczyć, Egercie. Nie chciałem nikogo obrazić. Więc dni Sowy są policzone, czy tak? – rzekł w końcu z wymuszonym uśmiechem.
Egert kiwnął energicznie głową.
– Tak jest. Wyruszam o świcie. To wszystko.
Jeśli nawet dostojnik pomyślał w tym momencie o pospiesznych i nieopatrznych działaniach, zachował to dla siebie, nie zamierzając pouczać pułkownika.
– Powodzenia – rzekł z powagą. – Dobrze by było… Za dużo tego wszystkiego: Sowa i… to tutaj… W mieście wrze jak w garnku. Jeszcze trochę, a będę musiał złożyć dymisję.
Ostatnie słowa były żartem. Egert uśmiechnął się uprzejmie, uścisnął podaną dłoń i ciągle z tą samą złowieszczą energią wrócił do garnizonu, szukając nieszczęsnego porucznika Waora.
Na placu przed gmachem sądu stał wrogo szemrzący tłum. Wynędzniali oberwańcy patrzyli na wystrojonych mieszczan, spluwali pod nogi lokajom w liberiach, uskakiwali spod kół przejeżdżających karet. Wysłannicy ze splądrowanych wsi przyszli do miasta szukać pomocy i sprawiedliwości, lecz miasto okazało się obojętne, nieczułe i głuche na ich prośby.
Luar jechał stępa. Tłum patrzył nań ponuro i nieprzyjaźnie. Z trudem przezwyciężył pragnienie, by pogonić konia i szybciej wyminąć gawiedź.
Pod koszulą kołysał się medalion. Luar wyczuwał jak złota płytka podskakuje, jakby pulsował, w rytmie końskich ruchów.
Czuł się wzięty w dwa ognie. Pierwszym z nich był palący od środka Amulet, znów ożywiony, męczący swoim żądaniem, od dłuższego czasu będący jakby cząstką jego ciała, częścią schorzałą i obolałą. Drugim było miasto, chłodne i podejrzliwe, jawnie wrogie wobec wszystkich nieznajomych przybyszów. Miasto z zawartymi na głucho okiennicami, pustymi sklepami, pełne wyraźnie niespokojnych, agresywnych strażników. Czuł się obcy we własnym mieście, jakby był jakimś cudakiem, zbierającym po drodze same niechętne i nieufne spojrzenia.
W pewnej chwili poczuł się tak źle, że aż zachwiał się w siodle. Kociak wrzucony do wody albo szmaciana piłka, kopana przez wiele nóg. Jego los zachowywał się jak mały psotnik gotowy wrzucić kociaka do wody…
Och, jak rozzłościła się matka. Jak to przeżywała. Zrobiło mu się naprawdę wstyd, chciał się wytłumaczyć… Matka powiedziała o wszystkim ojcu drżącym głosem:
– Skąd? Jest dobrym dzieckiem… Skąd mu się to wzięło?…
To… Wyciągnął z pułapki jeszcze żywą mysz i przywiązał do nogi stołowej. Szczypcami od kominka odrywał łapkę za łapką.
Dlaczego to zrobił? Może dlatego, że wcześniej odwiedził dom cyrulika, który podobnymi, tylko mniejszymi szczypcami wyrwał Luarowi ząb? Chłopak doszedł do wniosku, że zadawanie innym bólu sprawia cyrulikowi przyjemność, że traktuje to jako konieczną część pracy. Pozazdrościł mu. Chciał być taki jak on. Myszka…