Выбрать главу

Przez chwilę rzeczywiście sprawiło mu to przyjemność. Strasznie i słodko. Potem jednak płakał i prosił o wybaczenie, kajał się, prosząc o chłostę. Matka jednak tylko się odwróciła i odeszła. Nie odzywała się do niego cały tydzień, chociaż przysięgał, że już nigdy, przenigdy, nawet muchy nie skrzywdzi…

I rzeczywiście: nigdy więcej. Lecz owa straszna słodycz pozostała w jego pamięci, chociaż próbował ją wygnać, jako coś wstydliwego i wstrętnego. Ciężko zeskoczył z siodła. Stanął na okrągłym cokole pręgierza, którego szczyt zdobił szmaciany wisielec. Amulet palił pod koszulą. Naprawdę był rozgrzany do gorąca. Młodzieniec jęknął i sięgnął dłonią, by wydobyć medalion zza pazuchy, lecz ręka opadła bezwolnie.

To jego brzemię. Piętno. Powinien go palić, to kara za coś… Za tamtą myszkę. Wydało mu się, że być zwykłym, naiwnym chłopcem, którego ni stąd, ni zowąd przestali kochać rodzice, było jednak lżej: zawsze pozostawała nadzieja, że wszystko odmieni się jeszcze na lepsze.

A teraz siedzi pod kukiełką wisielca, wpatruje w bezwładnie kołyszące się szmaciane nogi. Krąg się zamknął. Nie ma już cierpienia ani nadziei, nic nie zostało, tylko szare niebo i pustka. Poduszeczka od igieł nie czuje bólu…

Uśmiechnął się krzywo. Jego niania miała taką poduszeczkę w kształcie roześmianej gęby. Igły wbijały się w czerwone policzki i wesołe oczy, lecz usta ciągle się śmiały. Szmaciana kukiełka nad głową także nie czuła bólu, bez względu na to, jak dawno ją powiesili, nie dając lec spokojnie.

Zresztą chyba co jakiś czas ją wymieniają. Nici rozłażą się od deszczu i słońca, szmatki blakną… A ofiara wyroku sądowego winna wyglądać sugestywnie. Niebiosa, niechaj wieszają wszystkie kukły na świecie. Tylko niech go przestaną kłuć igiełkami. Niech będzie, jestem wyrodkiem i przynoszę nieszczęście. Zgadzam się, nie ma rady.

Wysoki, masywny strażnik w czerwono-białym uniformie stanął nad siedzącym młodzieńcem. Nie poznał syna pułkownika Solla.

– Wstań. Tutaj nie wolno.

Luar popatrzył na pochyloną nad nim pochmurną twarz. Przez chwilę oczy stróża porządku wydały mu się niebieskimi guzikami. Dwa guzy, wczepiające się krawędziami w środek głowy funkcjonariusza.

– Dobrze – odparł obojętnie. – Zaraz idę.

Podniósł się. Pociemniało mu w oczach. Wysiłkiem woli utrzymał równowagę, nawet nie podniósł dłoni do twarzy. Postał minutkę, ślepo wpatrując się w nicość, dopóki ciemność nie znikła. Potem poczuł się lepiej. Prowadząc konia za uzdę, szedł wolno przez plac w stronę, gdzie po bokach schodów trwały zastygłe żelazna żmija i drewniana małpa.

– Pan dokąd, młody człowieku? Hej, młodzieńcze, chyba nie masz zaszczytu być studentem? Jakim prawem wchodzisz w te progi…

Luar zmęczonym gestem usunął z drogi starego portiera w zakurzonym kaftanie, tego samego, który tak lubił na uniwersyteckim balkonie otrząsać z pyłu mapy lub czyścić do połysku ludzki szkielet.

Niesłychane. Staruszek nie rozpoznał Luara. Bracia z Zakonu Łaszą poznawali natychmiast. Portier chyba oślepł na starość. Jak mógł nie poznać syna Torii, dzieciaka, który rósł na jego oczach. Widocznie bardzo się zmienił.

– Co za bezczelność!

Stróż chwycił Luara za rękaw.

– Precz stąd! Natychmiast!

Luar zmierzył go ciężkim wzrokiem. Zaciśnięte palce od razu się rozluźniły.

– Jestem Luar Soll – rzekł powoli, delektując się każdą zgłoską swego nazwiska. – Mam prawo wejść.

Szedł korytarzami, bezbłędnie odnajdując właściwą drogę. Mamroczący i posapujący portier szedł za nim. Mijani po drodze studenci zerkali niepewnie na twarz Luara. Ktoś uniósł ze zdziwieniem brwi, ktoś inny odskoczył. Nagle zwidziały mu się te same korytarze piętnaście lat wstecz. Nowe ubranko, z szorstkiego, sztywnego materiału i studenci, wysocy jak wieże, spoglądający z łaskawym zdumieniem na przejętego malca, który po raz pierwszy znalazł się w miejscu, gdzie jest „nauka” i gdzie mama „pracuje”.

Ocknął się. Znowu był sobą, czyli dorosłym banitą, a w oczach napotkanych studentów nie odbijała się już sympatia, tylko mroczny strach. A więc stałem się straszny, pomyślał z satysfakcją.

Medalion podrygiwał na piersi w rytm kroków. Z każdym krokiem pogłębiała się pewność, że stracił dotychczas sporo czasu, że szukał nie tam, gdzie należało, a teraz dopiero ma przed sobą najważniejsze zadanie. Musi tylko przetrzymać ten palący ból…

Za pierwszym razem bardzo wystraszył się kamiennych posągów, rzeźbionych twarzy dawnych uczonych, które wydały mu się srogie i martwe zarazem. Kamienne trupy…

Bał się też, widząc obraz ognia. Obawiał, że ogień wyskoczy z karty i wywoła pożar, którego tak lęka się niania.

– Nie! – krzyknął gromko stróż. – Nie wolno… bez polecenia pani Torii!

Luar uniósł głowę. Okazało się, że stoi przed zamkniętymi drzwiami, które dodatkowo zastawiał sobą portier.

– Gabinet dziekana… to świątynia… Pan wie, że jest zamknięty. Tylko pani Toria może…

– Dziekan był moim dziadkiem – odparł Luar, patrząc w sklepiony sufit. – Myśli pan, że miałby coś przeciwko?

Na twarzy portiera pojawił się na chwilę przebłysk zrozumienia, lecz zaraz znikł.

– Tylko z rozporządzenia pani Torii! Tylko w jej obecności. I tak nie może pan ich otworzyć!

– Więc czego się pan boi? – zdziwił się Luar.

Portier zawahał się. Nachmurzony, spuścił oczy i ustąpił niechętnie.

– No cóż… Mam nadzieję, że nie będzie pan wyważał drzwi, panie… Luarze?

Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie jadowicie w ustach oddanego uniwersytetowi staruszka. Luar uniósł brwi, jakby nie poznawał własnego imienia.

– Nie ma pan klucza?

– Klucz ma pani Toria! – odparł skwapliwie portier. – Wątpię, czy się jej spodoba, gdy opowiem o…

Luar nacisnął z trudem klamkę z brązu. Ciężkie drzwi skrzypnęły i ustąpiły bez dalszego wysiłku, jak we śnie. Stróż zamarł z rozdziawioną gębą.

Z gabinetu dochodziła woń ziół, zakurzonych książek i jeszcze czegoś bliżej nieokreślonego. Luar był pewien, że czuł już kiedyś ten zapach…

Portier wciąż milczał.

Luar przestąpił próg i zatrzasnął drzwi przed samym nosem tamtego.

Uzbrojony po zęby oddział pułkownika Egerta Solla przypominał rozszalałego lwa, rzucającego się w pogoń za szerszeniem.

Egert zostawiał ludzi w tyle, rwał się do przodu, wyzywając niebezpieczeństwo. Za każdym razem znajdował opuszczony obóz, wypalone ogniska, zdeptaną trawę i ogryzione kości. Sowa przeciekał mu przez palce. Wielki oddział strażników nie krył swoich manewrów, każdy więc mógł ustrzec się przed nim w porę.

Rozwścieczony Soll próbował znaleźć sojuszników wśród miejscowych, niemal błagając o pomoc, wszystko na próżno. Chłopi z jednej strony bali się zemsty rozbójników, z drugiej trzęśli portkami przed rozeźlonymi wojskowymi. Sama myśl o mściwym Sowie wywoływała lęk. Nie zanosiło się zatem, że szybko złapią zbójów.

Prowiant skończył się w ciągu tygodnia. Żołnierze zaczęli szemrać. Egert przez wszystkie te dni prawie nie schodził z konia. Twarz mu poczerniała. Obiecując swoim ludziom hojne nagrody i awanse na przemian z grożeniem sądem wojennym i szubienicą, zdołał jednak utrzymać w ryzach umęczony i wygłodniały oddział, by rzucić do ostatniego, rozpaczliwego, a przez to koniecznego ataku…

Pod wieczór zwiadowcy natrafili na ślad Sowy, nieoczekiwanie świeży, jeszcze ciepły. Dzielny żołnierz złapał nawet w lesie jeńca, jednego ze strażników. Tylko jednego, a ilu ich jeszcze zostało?