Zapowiadała się nieunikniona walka. Jej nadciągający zapach sprawił, że nozdrza Solla rozdęły się szeroko.
Rankiem całym miastem wstrząsnęła straszna wieść: pod oknami porządnej kamienicy znaleziono mleczarkę z łańcuchem na szyi. Mleczna struga wypływała z przewróconej bańki, a na jej końcu chłeptał bezpański kocur. Wszystko wskazywało na to, że dziecko zginęło dopiero co. Część przerażonych mieszczan zamknęła się w swoich domach, reszta rozbiegła z wściekłością po okolicznych zaułkach i bramach. Powiadano, że ktoś zdążył zobaczyć niknącą na końcu ulicy wysoką, chudą postać w długiej opończy z kapturem.
Wiadomość rozeszła się w ciągu paru godzin. Wystraszone matki trzymały dzieci pod kluczem. Biedactwa oglądały świat tylko przez szybę. Małoletni służący i roznosiciele straszyli się nawzajem, oglądając się co rusz, jakby usłyszeli złowróżbny brzęk studziennego łańcucha.
Po południu pojawiła się nowa fala plotek, która sprawiła, że na chwilę zapomniano nawet o morderstwach. Z zamkniętej na głucho Wieży Łaszą na głównym placu rozległ się tak straszny dźwięk, że przechodzącym w pobliżu włosy stawały na głowach. Jakiś podpity stróż opowiadał ciekawskim, że podczas nocnego obchodu słyszał dochodzące z baszty hałasy i szmery, jakby zalęgły się w niej ogromne szczury.
Brama miejska została zamknięta wcześniej niż zwykle. W całym mieście trzaskały zamykane okiennice. Strach był wszechogarniający, wypełniał wszystkie pomieszczenia. Składały się nań niepokój, głęboki smutek i oczekiwanie czegoś złego.
W gabinecie dziekana Łujana całą noc paliło się światło. Wnuk starego maga siedział nad stosem dziwnych i strasznych ksiąg, jakich nie ośmieliła się czytać nawet jego matka. Symbole i znaki, jakich nikt nie uczył Luara, układały się nie tyle w słowa, co w niejasne pojęcia. Drżąc na całym ciele, młodzieniec pojął, że oszukiwał sam siebie. To nie było zwykłe czytanie. Nawet jeśli zamknie księgę i zamknie oczy, znaki nie znikną i nadal będzie słyszał oraz wyczuwał nadejście Tamtego.
Kurtka wisiała na wysokim oparciu fotela. Biała koszula była rozchełstana i na obnażonej piersi mętnie połyskiwał medalion. Nadchodził kolejny poranek, być może trzeci z kolei. Stracił poczucie czasu i upływających dni. Zaplątał się w gęstej pajęczynie, nie wiedząc, czy jest pająkiem, czy muchą.
Gabinet dziekana patrzył na niego dziesiątkami oczu. Nie mógł myśleć bez lęku o ludziach, odwiedzających go w swej niewiedzy. Lepiej, żeby pozostali ignorantami. Dziekan był bardzo mądry, skrywając tajemnice i zamykając na trzy spusty, więżąc jak wypchanego szczura w łańcuchach, który stał opodal. Luar nie będzie kalał pamięci dziadka. Potrzebował czegoś innego. Na co mu cudze tajemnice, skoro ma medalion.
Płytka przesłała mu nową falę żaru. Luar zasyczał z bólu i zerwał się z fotela. Omiótł wnętrze spojrzeniem i poszedł w ciemny kąt, zataczając się jak pijany.
Okrągły stolik pokryty był grubą warstwą kurzu. Pod nią majaczyły niewyraźnie wzory jakichś linii i tajemnych symboli.
Młodzieniec cofnął się. Objął się ramionami i znowu usiadł. Siedział tak długo, skurczony, starając się opanować dreszcze, przypomnieć sobie cokolwiek dobrego, na przykład, jak wyrasta pod śniegiem świeża trawa, jak matka tańczyła z nim boso na ciepłym piasku… On i mama…
Był ciepły, uroczy wieczór. Szli razem przez rzadki sosnowy lasek. Nie pamiętał, kto pierwszy pobiegł. Mama dokazywała jak psotny chłopak, lecz była od synka szybsza, zgrabniejsza i bystrzejsza. Próbował ją dogonić, poświstując i próbując schwycić rozwianą niebieską szatę. Obejrzała się, uniosła skraj sukni, odsłaniając nieco białe, delikatne nóżki i śmignęła przez krzewy lekko i zręcznie jak łania… Luarowi zaparło dech. Nie próbując naśladować jej skoku, okrążył krzaki. Zaczerwieniony od biegu, pędził przez las. Sosny oświecał ukośne promienie słońca, a gdzieś tam łopotała na wietrze suknia błękitna jak niebo. Jego mama skacze najlepiej ze wszystkich…
Dogonił ją.
Stała przytulając policzek do pnia sosny, nieruchoma jakby była częścią drzewa, poważna i zagadkowa. Nie miał odwagi chwytać za suknię. Objął stojące obok drzewo. Chłopiec i kobieta długo patrzyli na siebie. Luar czuł zapach żywicy. Jej lepkie krople przyklejały jego policzek do szorstkiej kory. Mama nie była zwykłym towarzyszem zabawy, lecz kimś znacznie wspanialszym.
Dziwne uczucie szybko się ulotniło, lecz pozostała czułość. Wtedy coś sobie przyrzekł. Przysiągł, że będzie chronił swoją matkę do końca, nawet jeśli będzie to musiał okupić cierpieniem gorszym niż doświadczonym od rwącego zęby cyrulika.
Potem ujrzeli na polanie w ostatnich promieniach słońca nieznanego, pstrokatego ptaka z czubkiem na łebku. Usta matki szepnęły: „Dudek”.
Skraju jej sukni uczepił się pęk sosnowych igieł…
Gabinet dziekana trwał w milczeniu.
Medalion na piersi Luara przyczaił się w oczekiwaniu, podobnie jak okrągły, ozdobiony magicznymi znakami stolik. Wstał i zapalił trzy świece. Jego dziadek był magiem. Czyżby to, co teraz zamierzał zrobić było czymś nadprzyrodzonym?
Drżały mu dłonie, gdy wyłuskiwał świece z lichtarza i stawiał na stoliku. Lepiej byłoby najpierw je ustawić, a dopiero później zapalić, lecz młodzian nie działał racjonalnie, owładnięty jakąś potężną, nienazwaną mocą.
Jedna świeczka wywróciła się i zgasła. Luar postawił ją ostrożnie z powrotem. Dym unoszący się wąską strużką ze zgaszonego knota na chwilę zmusił go, by przymknął powieki.
Niebiosa, czy zawsze będzie pamiętał zapach zgaszonej świecy?…
Jędrne, zdrowe ciało. Wszędzie sznurówki: na sukni, na gorsecie. Łopatka na plecach jak małe skrzydełko. Bose stopy, tupoczące po podłodze izby w gospodzie, czysty, jasny poranek, gdy dłonie same się splatają. Chłodny strumień wody na włosach, plusk w miednicy i śmiech. Samotny trzewik przed wygasłym kominkiem…
Tak, był tam kominek. Żółta plama w ciemności. Pogrzebacz brzękający na żelaznej kratce. Chłodna noc. Słoneczna smuga, pełznąca wolno od okna ku łożu i drgającemu ciału młodzieńca. Nieważne, co oświetlą promienie słońca… Nie chciał jej straszyć ani zranić. To ty?! Prosta dziewczyna? Gorąca kochanka tamtych nocy? Jakże to… Niepojęte…
Dłonie, biodra, piersi, szczęśliwe łkanie…
Tumany piachu pod końskimi kopytami… Złota moneta na jezdni… Dłoń zimna jak lód…
Trzy świece płonęły równo, trzy ogniste języki, czerwone topole z czarnymi pniami.
Westchnął głęboko. Płomyki zadrżały. Bliźniaczo się wykrzywiając, pochyliły ku sobie nawzajem, by spotkać się pośrodku stołu. Kiedy się zetknęły, Luar poczuł na karku grube krople potu.
Mimowolnie musnął dłonią Amulet i bardzo powoli uniósł go do góry.
Wysoki starzec, rzucający kamienie do rzeki. Luar rzekł mu: „Jestem Wieszczbiarzem”.
Dłoń zadrżała po raz ostatni, gdy młodzieniec spojrzał przez wycięcie na medalionie. Płonął w nim potrójny ogień. Jego poblask padł na twarz patrzącego.
Milczenie. Z tamtej strony nie było świec. Tam…
To ty?!
Płytka opadła i zawisła na łańcuchu. Luar padł na podłogę bezszelestnie jak szmaciana kukła.
Letni deszczyk okazał się przelotny. Stałam na skrzyżowaniu, mając u stóp kałużę, owalną jak lustro w buduarze.
Długa droga rozciągała się błotnistą smugą. Miałam jej wiele za sobą, a przede mną majaczyły w oddali mury miasta. Wąska i zarośnięta ścieżka zbaczała w bok i wiodła przez pole do zielonego, obmytego deszczem zagajnika, który przetrwał zimę i doczekał lata. Taki sam, jaki znajdował się w pobliżu podmiejskiej rezydencji Sollów. Domu, którego dziedziniec idealnie pasował rozmiarem dla wędrownego teatru…