Выбрать главу

Miejsce mej dawnej przewiny. Podobno zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni?

Uśmiechnęłam się ponuro. W zwierciadle kałuży odbijał się dolny skraj jubki namokłej od deszczu. Materiał falował jak kurtyna, a wysoko nad nim odbijała się malutka, wymizerowana twarzyczka. Tak, moi państwo, wyglądają młode, głupie włóczęgi.

Właściwie, po co było to wszystko roztrząsać? Co zostawiłam w tym domu? Czy znajdę tam żywego Flobastera? A może wyjdzie mi naprzeciw chłopięcy Luar, niezwykle poważny i beztroski zarazem, który powie na powitanie: nic się nie stało, po prostu żartowałaś, niczego nie pamiętam, zapomnijmy o tym…

Trąciłam noskiem trzewika rdzawe, gliniane obramowanie kałuży. Jak to, zapomnijmy… Skoro w oczy cię nazywają wyrodkiem… Kiedy wyklinają i wypędzają… Wszyscy po kolei: matka, ojciec, a nawet osoba, po której wcale się tego nie można było spodziewać. Co ja bym powiedziała, gdyby ktoś spytał mnie prosto z mostu, dlaczego się urodziłam?

Jest synem Fagirry i szuka jego śladów. Szuka w ciemnych, zatęchłych zakamarkach i za to chcą go osądzać. Ciekawe swoją drogą, czy gdyby mój ojciec, którego niestety nie pamiętałam, okazał się mordercą… w rodzaju Sowy. Naprawdę, ciekawe, jak bym postąpiła, gdybym postanowiła zrozumieć mroczną duszę oprawcy.

Miałam ochotę splunąć w kałużę, lecz w ostatniej chwili pożałowałam odbijającego się w niej błękitnego nieba. Nieładnie spluwać na niebo. I całkiem to bezcelowe. Trzeba się szanować.

Chwilę się wahałam, w końcu same nogi sprowadziły mnie z głównego traktu i lekko kulejąc, poniosły mnie tą samą drogą, którą pół roku temu jechały nasze trzy wozy pod nadzorem Flobastera, obok zaś jechał młody przewodnik, wyprostowany w siodle jak struna, niewinny chłopiec, który nie poznał jeszcze kobiety, uwielbiający swego ojca, bohatera oblężenia.

Cierń w moim sercu odezwał się nowym bólem, dotychczas nieco przytępionym. Tak już będzie do końca życia, pomyślałam, spoglądając obojętnie na przebiegającego przez dróżkę zająca.

Trudno powiedzieć, co spodziewałam się zobaczyć w domu Sollów. Jeśli nie liczyć dziecinnej zabawy, jaką prowadziłam sama z sobą. Jakby boczna droga prowadziła mnie wstecz czasu i znowu miałam ujrzeć zastawione stoły, wesołych gości i gorączkowe przygotowania do spektaklu, oczywiście pod przewodem Flobastera.

Budynek wynurzył się spomiędzy drzew. Na pierwszy rzut oka stało się dla mnie jasne, że nikt tutaj nie mieszka. Czując niemal ulgę, zwolniłam krok. Nagle dostrzegłam cienką smużkę dymu, wijącą się nad kuchennym kominem.

Zapewne ktoś ze służby. Może jakiś stróż, osowiały z nudy i samotności, który nie odmówi gościny zabłąkanej dziewczynie. Albo dziewczynie szukającej pracy lub przynoszącej ważną wieść dla gospodarzy. Nie byłam jeszcze pewna swojej wersji. Sprawdzi się w trakcie rozmowy.

Brama była przymknięta, lecz nie zawarta całkiem. Pomyślałam mimochodem, że w dzisiejszych niespokojnych czasach dozorca powinien być ostrożniejszy.

Rozległy dziedziniec, budzący we mnie tysiące wspomnień, był zanieczyszczony strugami pomyj, zasypany stertami śmieci, zagnojony końskimi odchodami. Na miejscu pani Torii natychmiast przepędziłabym stróża na cztery wiatry.

Dom stał milczący. Główne wejście było zaryglowane, otwarte było wejście dla służby. Dawno niezamiatane schodki prowadziły do półotwartych drzwiczek. Ze środka dochodził zapach pichconej strawy. Chwilę postałam, w końcu odważyłam się wejść.

Wewnątrz wszystko wyglądało jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Pomieszczenia dla służby pokrywały kurz i pajęczyny. Coraz bardziej wstrząśnięta, nieśmiało zawołałam na wyimaginowanego stróża. W tej chwili dostrzegłam kątem oka jakiś ruch w bocznym korytarzyku.

Nie ma powodu twierdzić, jakobym się nie wystraszyła. Szczerze mówiąc, w pierwszym odruchu chciałam natychmiast się stamtąd wynosić. Słysząc jak głośno bije moje serce, postanowiłam jednak zrobić mały krok w tamtą stronę i rzucić okiem.

Pokoik kucharki, a może pokojówki, nosiła ślady niedbałego sprzątania. Na podłodze obok łóżka siedziała zwinięta w kłębek mała dziewczynka w łachmanach.

Stałam zmieszana jakiś czas. Skoro jakaś żebraczka przedostała się do źle strzeżonego domu, czego powinnam się spodziewać po jej starszych i niewątpliwie bardziej dojrzałych towarzyszach, czy też rodzicach, którzy na pewno są gdzieś w pobliżu? A może dozorca zlitował się nad biedaczką i wprowadził ją tu bez wiedzy właścicieli?

Dziewczynka patrzyła na mnie okrągłymi, wystraszonymi oczami zaszczutego zwierzątka.

– Nie bój się – powiedziałam uspokajająco. – Nic ci nie zrobię…

Dziewczynka wciągnęła ze świstem powietrze i wcisnęła się głębiej pod łóżko. Musiałam przykucnąć, żeby ją dalej widzieć. Zadrżała, przywierając do ściany, szybko oblizała wargi. Było w jej zachowaniu coś znajomego. Kiedy wreszcie skojarzyłam, cała pokryłam się potem.

Dziewczynka zaskomlała cichutko jak szczeniak.

– Alana – powiedziałam, nie wierząc własnym oczom. – Alana?!

Ucichła, znowu spięta. Patrzyła teraz na mnie ponurym, złym wzrokiem.

– Alano, kochanie – szepnęłam – co się stało?!

Milczała.

Odeszłam.

Szłam zapuszczonymi korytarzami, zaglądając do pustych, zakurzonych pokoi. W przesiąkniętej kwaśnym odorem kuchni stał na stole przykryty pokrywką półmisek z podgrzaną kaszą. Ktoś musi tu być, zamruczałam, zaciskając pięści. Wyobraźnia podsuwała mi same straszne, okrutne obrazy. Ktoś porwał małą i trzyma jako zakładniczkę… Martwa Toria… na pewno umarła, inaczej córeczka nie znalazłaby się w takim stanie. Obłąkany dozorca, porywacz dzieci…

Potem zamarłam. Usłyszałam ciężkie, powolne kroki, jakby ktoś dźwigał worek na plecach. Trzasnęły drzwi wejściowe.

Stąpając jak można najciszej, udałam się ich śladem. W służbówce nikogo już nie było. Myśląc wciąż o Alanie, nie zdając sobie sprawy, co robię, podniosłam leżące w kącie szczypce kominkowe. Jeśli bestia ośmieli się tknąć dziewczynkę…

Przez szczelinę w drzwiach przebijały się promienie słoneczne, oświetlając brudną podłogę. Wychyliłam głowę na zewnątrz i zmrużyłam powieki, by przyzwyczaić oczy do dziennego światła. Gdzieś za stodołą pluskała woda, jakby ktoś prał bieliznę. Chlap, chlap… Szum lejącej się wody i znowu: chlap, chlap…

Podkradłam się bezszelestnie.

Okrągła, przygarbiona osoba zasłaniała sobą blaszaną balię. Spod czerwonych, spracowanych rąk pryskały na ziemię mydliny. Promienie słoneczne błyskały na spienionej wodzie, a starsza kobieta miarowo tarła mokrą szmatą na drewnianej tarze. Chlap, chlap…

Nagle obejrzała się i krzyknęła.

Była to moja stara znajoma, niania Alany. Postarzała i jakby opuchła. Otworzyła szeroko zblakłe, załzawione oczy.

– A… to ty… dziewczyno…

Chwilę potem szlochała na mej piersi, ja zaś gładziłam oniemiała jej zgarbione plecy.

Alana nikogo nie poznawała. Zalewając się łzami, niania skarżyła się, że karmi dziewczynkę jak zwierzątko, że dzieciak od tygodni nie myty, ponieważ Alana wyrywała się jej z rąk i kąsała jak wściekła kotka, ona zaś jest już stara i schorowana, brak więc jej sił, żeby przymusem wsadzić dziecko do balii.

Alana słuchała skarg niani, siedząc na podłodze u drzwi, żeby w razie czego łatwo było się zerwać i uciec. Patrzyła spode łba ponuro i czujnie.

O Torii niania mówiła tylko szeptem, zdławionym głosem. Od dziecka bała się obłąkanych, śmiertelnie zatem lękała się szalonej pani. Głęboko jej żałowała, gdyż zawsze była dobrą i sprawiedliwą panią. Wielkie nieba, lepsza śmierć od takiej męki. Była taka mądra, o czystym sercu, a teraz nic nie zostało z dawnej pani Torii.