Słuchałam, czując jak włosy jeżą mi się na głowie. Z głębin pamięci wypłynęła scena w bibliotece, jej gniewne lico i mój krzyk: „Gadzina?… Nie wygnałam własnego syna!”.
– Usypia go – opowiadała niańka. – Lula, a czasem myje… Przynoszę jej wodę, a potem słyszę, jak myje się cały dzień… Nie zniosę już tego dłużej, dziewczyno… Odeszłabym, gdyby nie mała. Ona za mną nie pójdzie. A zostawić je… Na godzinę pójdę do wsi po chleb… Wracam z bijącym sercem… Jak odejść? A w mieście… Niebo cię nam zesłało, dziewczyno. Musisz sprowadzić pana Egerta. On chyba nie oszalał. Niech chociaż dziecko zabierze…
Milczałam, grzebiąc łyżką w kaszy. Egert… jego wina, moja wina… Czyżbym była winna też tego, co tu się stało?
Luar: „Idź do niej, ja nie mogę”.
Widzisz, Luarze, jak spełniłam twą prośbę.
Alana wgryzała się w pajdę czerstwego chleba. Spoglądała na mnie nieufnie: a nuż jej zechcę odebrać?
– Pan Egert jest teraz daleko – oznajmiłam powoli – ale na pewno przyjedzie.
Niańka westchnęła, kręcąc głową, jakby chciała powiedzieć, że może być za późno. Alana rozprawiła się ze skórką od chleba i siedziała teraz z kolanami pod brodą. Miałam wielką chęć wziąć ją na ręce i przytulić, lecz przy pierwszym moim poruszeniu, dziewczynka sprężyła się, gotowa do ucieczki.
– Tak – rzekła niania zmęczonym głosem – biedne dziecko. Lepiej by jej chyba było w sierocińcu.
Co ty wiesz o sierocińcu, pomyślałam ze smutkiem. Alana zastygła w drzwiach, popatrując na mnie nieprzyjaźnie, choć z odrobiną ciekawości.
– Za co spadła na nich ta klątwa – wyszeptała ledwie słyszalnie niańka. – Byli tacy dobrzy. Tak się kochali, dziewczyno… i tak zostali pokarani. Wielkie nieba…
Niania podniosła się, ciężko stękając i chwyciła rączkę wiadra z wodą, by postawić je na piecu.
Bez słowa przejęłam z jej rąk ciężkie wiadro.
Ludzie siedzieli przy wielkim ognisku. Co pewien czas ktoś wstawał i znikał w ciemności, to znów pojawiał się znikąd. Mały ogień był tylko dla dwóch, tylko specjalnie powołany chłopak co pewien czas dorzucał chrust. Luar pomyślał mimochodem, że Sowa lubi wygodnie się urządzić.
– Więcej nie ma – mówił Sowa, patrząc w ogień. – Rozumiesz, zgniło. Były jeszcze dwa schowki, ale papiery pogniły…
– Papiery drogo kosztują – oświadczył chłodno Luar.
Sowa sapnął z udręką.
– Złoto nie gnije… a papiery tak. Twój ojczulek także… wciąż tylko papiery i papiery…
Zmrużył oczy z rozmarzeniem. Spoglądając na jego surową twarz, Luar próbował wyobrazić go sobie jako młodego chłopca, oddanego na służbę Zakonu… prawie niewolnika.
Młodzieniec spuścił głowę. Na kolanach miał zwinięty, szary habit i osmaloną sakwę.
– Wszyscy się zastanawiają – podjął Sowa – czy kłamiesz, czynie…
Jego groźne pochrząkiwanie niejednokrotnie zapewne wywoływało siódme poty u towarzyszy Sowy, lecz Luar patrzył nań beznamiętnie.
– O czym?
Sowa odwrócił powoli wzrok.
– O tym, że… duch ojca wciela się w syna urodzonego po jego śmierci…
Teraz odchrząknął Luar. Sowa zerknął na niego i przybladł pod gęstym zarostem.
– Ty… o tym…
Uśmiech zniknął z twarzy Luara. Sowa cofnął się, zakręcił, jakby chcąc się usadowić wygodniej, a właściwie jakby chciał zerwać się i stanąć na baczność. Luar westchnął i zapatrzył się w ogień.
Sowa niczego nie powie mu o Fagirrze. To był jego pan. O szefach tej rangi nie rozpowiada się, bojąc się ich potomków i wędrówki dusz. Uświadomił sobie, że jego dłoń zaciska się na ciepłym Amulecie za pazuchą. Znów westchnął, odrobinę się rozluźnił i wydobył dłoń spod koszuli. Obejrzał zawiniątko na kolanach.
Habit jego ojca. Wszystko, co po nim zostało.
Postanowił obejrzeć zawartość osmalonej sakwy dopiero, gdy znajdzie się w mieście. Uznał, że byłoby głupio i nieetycznie czytać w obecności Sowy i jego zbójów coś, co mogło okazać się testamentem. Nagle jednak wydało mu się, że znacznie głupiej będzie zwlekać, nie przejrzawszy natychmiast papierów…
Prędko rozwiązał zetlałe sznurki, odkrywając brzeg grubego pliku papierów w płóciennych okładkach. Było to coś w rodzaju księgi rachunkowej z wydartymi tu i ówdzie stronicami, z plamami pleśni i gęsto zapisanymi arkuszami.
Zapomniawszy o Sowie i zbójcach, Luar przysunął się bliżej ognia. Fagirra pisał drobnym maczkiem, żeby zmieścić jak najwięcej na każdej stronie. Pisał chyba wyłącznie dla siebie. Nie było to przeznaczone dla cudzych oczu, na przykład jego syna, który dwadzieścia lat później będzie z trudem odcyfrowywał jego zapiski: „Koszt: znowu dwadzieścia… Za całą wiosnę: trzydzieści pięć… czternaście… dziewięć… Konieczna druga krowa. Na korzyść pacholęcia: pięć… Opłacić… rzeźnika… W sumie sześć… Na trzewiki dla dzieci: dwa… „
Nerwowo przewracając wiotkie karty, Luar usiłował się przedrzeć poprzez mgłę przesłaniającą dawne zajęcia jego ojca. Początkowo sądził, że chodzi o jakieś zakonne wydatki, szybko jednak pojął, iż są to zapiski dobrego gospodarza, głowy rodziny, klasyczna księga przychodów i rozchodów. Miał rodzinę na przedmieściu: matkę, siostrę z dziećmi i drugą niezamężną… jeszcze młodziutki braciszek. Teraz okazało się, kto zawiadywał ich gospodarstwem i dbał drobiazgowo o wszystko, żeby mieli co do garnka włożyć. I kto pogrzebał wszystkich jednego dnia…
Chociaż siedział blisko ognia, zatrząsł się jak od chłodnego powiewu. Więc po co był Mór? Własnymi rękami wypuścił zarazę. W imię czego? Dla jednej wielkiej mogiły?
Przerzucał kolejne strony, mrużąc oczy i przygryzając wargę. Skąpe gospodarskie zapiski przemieszały się teraz z innymi. Było to, jak się zorientował Luar, coś w rodzaju dziennika, ubarwiające, zależnie od nastroju piszącego, suchy dokument: „Fania zbiła wczoraj małego… jak twierdzi, za jego upór i niegrzeczność… Żal patrzeć na malca… Powiedziałem jej: Jeśli jeszcze raz… Z rózgą na dzieciaka… Wątpię, czy do niej dotarło. Więcej jednak już tak nie zrobi… „.
I znów cyfry i daty. Luar przerzucił kilka stron. „Przyzwoita broń, ale gdzie jej do tamtej szpady… Nie chodzi o balans ostrza, lecz o to, że jest gibka jak żywe zwierzę… jak żmija… Chciałbym nią władać, lecz z woli Łaszą… „. Dalsza część strony była urwana. Następna zaczynała się: „Robi wrażenie nowicjusza… Nie na miejscu będzie tu zbytnia pewność siebie, bo nasz biały kwiatek jest całkiem bystry… Nie ma co nadymać się pewnością, zwycięża, kto umie czekać… Nie wyglądam zbyt imponująco. I nie umiem tak głośno wołać… „.
Luar siedział zgarbiony, zwinięty w kłębek. Nie próbował na razie zrozumieć, po prostu czytał: „I zapewne dobry chłopak. Zwerbuję go następnym razem. Nie chcę używać siły. Dzięki Łaszowi, nie będzie potrzebna”.
Gdzieś w oddali odezwał się ptak nocy. Luar wyczuł napięcie Sowy. Chwilę trwała cisza, którą zaraz przerwały ostre gwizdy rozbójników.
Cały obóz był w ruchu. Sowa uśmiechał się szeroko, burcząc pod nosem srogie przekleństwa pod adresem wyliniałych psów, które w końcu ich dopadły i następowały na pięty. Luar skrzywił się z niezadowoleniem, że mu przeszkadzają.
Z dala dobiegł wystrzał. Między pniami zatańczyły ognie, ktoś wrzasnął dziko. Najlepiej ukryć się pod końskim brzuchem. Luar niespiesznie i starannie poskładał swoją zdobycz i schował do brudnej sakwy.
Nim zbóje zadeptali ogień, zdążył jeszcze zobaczyć Sowę, zadowolonego jak syty kocur, dzierżącego pałasz w jednej dłoni, a w drugiej sznur zakończony potrójnym hakiem. Potem rozległ się w ciemnościach dźwięk metalu uderzającego o metal. Luar stał się, jako bierny obserwator, świadkiem pierwszej w swym życiu prawdziwej bitwy przy świetle półksiężyca…