Выбрать главу

Jeśli nie liczyć Oblężenia. Tamto w ogóle się nie liczyło, cóż bowiem znaczą ludziki pnące się na mury jak mrówki, widziane oczami maleńkiego chłopca?

Wtedy nie bał się wcale o ojca. Wiedział, że zwycięży.

A przecież prawdziwy ojciec był martwy od kilku lat. Kamień z jego grobu przydał się do katapulty.

Hak okazał się Sowie potrzebny, by ściągać jeźdźców z koni.

Od pierwszej chwili bitwy stało się jasne, że pułkownik Soll pragnie śmierci.

Nie zdawał sobie z tego sprawy, a jednak tylko szaleniec mógł rzucić się naprzód, nie czekając na resztę oddziału, machając szablą na wszystkie strony jak niedoświadczony młokos, nie porównawszy własnych sił z siłami przeciwnika. Na szczęście dla pułkownika, jego wariackie działania zmieszały szyki z obu stron. Strażnicy, początkowo niezamierzający wykazywać się specjalną brawurą, zmuszeni zostali ruszyć w ślad za dowódcą, zbójcy zaś, zaskoczeni ostrym atakiem, nieco spuścili z tonu.

Egert bardzo by się zdziwił, gdyby ktoś powiedział mu w danym momencie, że właśnie popełnia rozciągnięte w czasie samobójstwo. Ze swej strony był przekonany, że spełnia tylko swój obowiązek. Spod kopyt jego rumaka strzeliły iskry zadeptanego ogniska. Spuszczając stalową klingę na czyjś wraży łeb, poczuł, jak w ramię wbijają mu się żelazne szpony.

Jego ciało funkcjonowało oddzielone od rozumu. Mózg jeszcze nie zdążył zadać sobie pytania, co się dzieje, kiedy dłonie schwyciły linę naprężoną jak struna. Wijąc się jak żmija, Soll zeskoczył z siodła, przetoczył się w ciemności pod kopytami i zerwał z ramienia potrójny haczyk, który upadł w trawę. Zobaczył rękę unoszącą tasak. Noga Egerta w ciężkim bucie oficerskim kopnęła nadgarstek przeciwnika. Oświetla! to z nieba niewzruszony księżyc. Egert znów się przetoczył, sprawiając, że czyjś krótki miecz wbił się w miejsce, gdzie dopiero co leżał. Stanął na czworakach i walnął bykiem w czyjś wielki brzuch. Gruby rozbójnik okazał się niewytrzymały i przeraźliwie wrzasnął. Egert szybko obejrzał się na walkę za plecami i znowu uskoczył odruchowo. Tuż przed nim zjawiła się potężnie zbudowana postać. Pułkownik przyjął na swoją klingę uderzenie znanego już sobie tasaka, odepchnął go na bok i sam zaatakował. Przeciwnik ustąpił nadspodziewanie szybko. Zamiast niego wyskoczył z ciemności ktoś inny, również uzbrojony w szpadę.

Egert krzyknął. Był to bojowy sygnał dla jego oddziału, że dowódca wciąż żyje i wyzywa wszystkich tchórzy, a polegli bohaterowie będą pochowani ze wszelkimi honorami. Nowy rywal był waleczny i zręczny. Pułkownik pragnął rozprawić się z nim jak najszybciej, by pospieszyć z pomocą swoim ludziom.

Spiesząc się, popełniał co chwila błędy. W ciemności pod nogami plątały mu się grube korzenie. Soll cofnął się i zaatakował znowu, gniewnie rycząc. Przeciwnik ewidentnie musiał długo uczyć się szermierki. Nie tylko był zdolny, lecz także obeznany z techniką, chociaż brakowało mu swobody i umiejętności improwizowania, którymi tak szczycił się Egert Soll. Poprawił w myślach nieudaną kombinację przeciwnika i skarcił się natychmiast za niestosowne myśli podczas wałki. Trzeba pokonać młodzika i odszukać w tej gęstwinie Sowę… A właściwie, dlaczego uznał, że przeciwnik jest młodzikiem?

Uspokoił się, przyłapał wroga na zbyt szerokim wypadzie i blokując jego szpadę swoją klingą, wytrącił broń z ręki nieprzyjaciela, która upadła mu pod nogi. W tym momencie sztych jego szpady znalazł się na gardle przeciwnika. Zadał sam sobie pytanie: po co? Nie zamierzał w tej walce brać jeńców, należało zranić tamtego, a najlepiej…

– Na jakie licho! – zawołał z rozdrażnieniem jego rozbrojony przeciwnik. – Na jakie…

Szpada zaciążyła nagle w dłoni Egerta, jakby była z ołowiu. Przycichły odgłosy walki, w uszach pułkownik słyszał tylko szum krwi. Księżyc zaświecił niesamowicie jasno. Chłopak stał przed nim. Nie wyglądało, by się przejmował możliwością szybkiej śmierci, raczej złościła go przegrana, jakby obaj znajdowali się w sali ćwiczeń…

– Na jakie licho – powtórzył młodzik ze złością i znużeniem.

Pociemniałe pasmo włosów przykleiło się do spoconego czoła, wyglądając jak opaska żałobna.

Dłoń Egerta opadła w końcu pod ciężarem szpady.

– Oczywiście fechtuje pan lepiej ode mnie, pułkowniku – powiedział Luar z nutką zawiści. – Mnie nigdy tak…

Wzruszył ramionami, schylił się i podniósł swoją broń spod nóg Egerta. Ten ani drgnął.

Młodzieniec znów wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł w mrok. Egert obserwował bezwolnie, jak wskakuje na konia. Zastukały kopyta. Egert wychwycił ten dźwięk spośród innych odgłosów walki, lecz tupot ucichł wkrótce.

Chwilę później ucichł także szum walki. Rozbójnicy wycofali się, pozostawiając na placu boju paru nieszczęśników. Zginęło sześciu strażników, ocalała reszta nie starała się ścigać wroga, tym bardziej, że nie usłyszeli takiego rozkazu.

Pułkownik Soll, jeszcze niedawno rzucający się beztrosko na cudze ostrza, teraz był oszołomiony i jakby oślepiony. Nic nie zostało z poprzedniego animuszu. Nawet gest, jakim nakazał oddziałowi wracać do miasta, był trochę niewyraźny.

Gest był dlatego istotny, że tej nocy, po swej wielkiej porażce pułkownik Soll całkiem stracił głos.

Świat, w jakim żyła Toria Soll, całkowicie różnił się od świata zwykłych ludzi. Przestrzeń, w jakiej żyła, widziana była jakby okiem ważki: w setkach fragmentów. Straciła także poczucie czasu: dni nie następowały jeden po drugim, lecz bezładnie. Po nocy następował od razu wieczór, a w materię teraźniejszości wplatały się przeszłe zdarzenia. Pojawiała się matka, która dawno temu zamarzła w zaspie śnieżnej i zostawiła pięcioletnią Torię pod opieką ojca. Ojciec także się zjawiał, lecz raczej rzadko i krótko, chociaż gorąco prosiła go, by został dłużej. Czasami wszystko zastygało w bezruchu. Oddychając powoli, Toria patrzyła w płomień świecy i wspominała lepsze czasy. Częściej jednak pojawiały się wspomnienia burzliwe i mroczne, w których się pojawiał Fagirra…

W takich razach kobieta wzywała na pomoc nianię. Staruszka była postacią w jej świecie równie niepewną i nieuchwytną jak pozostałe. Żądała od niej kadzi z ciepłą wodą potem zaś myła się długo, do bólu dokładnie. Zdawało się jej, że brud można zmyć wodą. Że można zmyć przeklęte znamiona. Szorowała niemal do krwi swe wychudłe ciało, każdy pieprzyk i włosek. Osłabiona, ledwie wydobywała się z kadzi i wtedy następowała krótka ulga.

Luar nie zjawiał się nigdy. Widziała cudze, nieznajome dzieci z martwymi oczami porcelanowych lalek.

Kiedyś w jej wizji pojawił się Dinar, poważny młodzieniec, jej pierwszy narzeczony, który zginął tragicznie z ręki Solla. Zdziwiła się, gdyż wydał się prawie rówieśnikiem Luara. Jego twarz osnuwała mgiełka. Minęło tyle lat i nie pamiętała zbyt dobrze, jak wyglądał. Dokładnie widziała tylko białe dłonie z długimi, cienkimi palcami wystające z czarnych mankietów…

Dinar zmienił się w kogoś obcego, młodego i nieprzyjaznego, z ironicznym uśmieszkiem na wąskich wargach. Kogoś jej przypominał, ale nie pamiętała imienia. Tułacz spoglądał obojętnie. Na policzku miał szramę. Widzenia wciąż się zmieniały, mieszając się ze sobą, biegnąc bystro jak strugi rtęci. Świat Torii pulsował jak serce wyrwane z piersi: jeszcze krew się rytmicznie przetacza, lecz życie powoli uchodzi…

Nadszedł jednak dzień, że do jej świata wkradł się także błąd.

Kilka dni pod rząd majaczyły się jej gromkie głosy, dochodzące ze środka pustego domu. Słyszała ukradkowe kroki pod drzwiami. Wciąż przypominało jej się to samo: scena na dziedzińcu, blada twarz Egerta… całe poprzednie życie rozpada się, jak rozerwał się podczas Oblężenia antałek z prochem…