Выбрать главу

Pozytywka. Zestaw trybików i kręcące się na swych podstawkach kukiełki. Ludzie tańczący w maskach na scenie. Toria pragnie zatrzymać rozpędzony mechanizm, który zaraz się rozpadnie. Lepiej cofnąć się do chwili, gdy Luar miał piętnaście lat, może lepiej dziesięć, a najlepiej pięć…

Zielone plamy od trawy na nogawkach zamszowych spodenek. W tym świecie syn nie dorośnie. Nikt się nigdy nie dowie, czyim naprawdę jest synem… Ona także się nie domyśli. I zawsze będzie nosił te same, dziecięce buciki, nigdy z nich nie wyrośnie.

Zamarły świat trzasnął jak szklanka. Niemiły dźwięk, naruszający harmonię. Chociaż jej wizje były chaotyczne, przywykła egzystować w środku szklanej kuli, podobnej oku ważki. Obcy głos. Sprawiał jej drobną przykrość, jak kamyk w trzewiku. Nie miała jednak sił, wytrząsnąć ostry odłamek. Wyjście z pokoju oznaczało naruszenie równowagi, jaką sobie z trudem stworzyła.

Bała się nowego cierpienia. Jej iluzoryczny spokój przypominał bardziej śmierć. Była jak zabalsamowany trup. Balsam przestał działać i zwłoki zaczęły się rozkładać, jak wszystko, co martwe…

Parę dni później usłyszała dawno zapomniany i przez to osobliwie niepokojący dźwięk.

Śmiech. Śmiało się jakieś dziecko.

Nikt nie zatrzymał Luara, gdy późnym wieczorem zjawił się w uniwersytecie. Czyjeś spojrzenie śledziło go, kiedy wędrował ciemnymi korytarzami. Tym razem jednak nikt nie odważył się zastąpić drogi do drzwi gabinetu dziekana Łujana jego wnukowi.

Zamknął drzwi za sobą i długo siedział w ciemności z głową wspartą na rękach. Potrafił zabronić sobie myślenia o człowieku, którego wiele lat uważał za swego ojca. Nauczył się likwidować niewygodne myśli, nie potrafił jednak powstrzymać bezładnej wstęgi obrazów, zapachów, wspominków, dotknięć…

Nie wypada mężczyźnie użalać się nad sobą. Niegodne żołnierza… i maga, bo chyba jest magiem…

Podłoga ze świeżo wymytych, pachnących desek. Rozpływające się białe krople mleka. Wieczór. W słomianym kapeluszu jeż zwinięty w kłębek. Nie wypije podanego mu mleka. Lepiej go wypuść, gdyby tak ciebie pojmali…

Trochę zbyt szeroki wypad, niezręczny i zamazany… W jadalni, gdzie odsunięto do kąta krzesła, stojące na co dzień wokół długiego stołu, nie puszczało się płazem takich wpadek.

Dlaczego on… tamten… nigdy nie chciał trenować szermierki w obecności matki?! Mężczyźni zazwyczaj lubią się pochwalić swymi umiejętnościami w posługiwaniu się bronią…

Fagirra nie chciał, żeby siostra biła synka.

Luar podniósł głowę. Za oknem był ciągle ten sam półksiężyc, choć stał się nieco grubszy. Zmusił się, by wstać, zostawiając zwitek na fotelu. Stanął u okna, muskając szczęką ciepłą zasłonę. Potem zapalił trzy świece.

Strasznie. Pewnie dlatego, że jest początkującym czarodziejem. Magowie, o których czytał, czerpali upojenie z każdego magicznego eksperymentu, a Luara coś dławiło w gardle. A jednak działał dalej, ponieważ nie miał innego wyjścia. Inaczej się udusi.

Co czuł Fagirra, chowając jednego dnia w zbiorowej mogile obie siostry, brata, matkę i innych krewnych?…

Torturował własnoręcznie?…

Trzy płomyki świec nieco się wygięły, jak trzy ogniste języki. Luar westchnął głęboko i wydobył zza pazuchy medalion.

Znowu „to”. Wielkie nieba, wspomóżcie…

Słońce poraziło mu oczy. Promienie na rozpalonych kamieniach w miejscu, którego nie znał. Rdzawe góry o białych szczytach, południowe, krótkie cienie, jak zwały ciemnego aksamitu…

Gorąco. Straszny żar… Słońce w zenicie, palące oko pośrodku błękitnego nieba. Studnia jest daleko, na dole. Jakiś człowiek stał na skalnej półce. Za jego plecami ujrzał niewielki, skąpany w słońcu domek z dziwnie znajomą ozdobą nad drzwiami.

Tamten był czternastoletnim chłopcem. U nóg miał wiadro pełne lodowatej wody, której rozkołysana powierzchnia groziła, że zaraz wychluśnie poza krawędź.

– Pomóż mi – poprosił szeptem Luar przez zaciśnięte usta.

Chłopiec powoli pokręcił głową: „Nie mogę… „.

– Pomóż mi – poprosił znowu Luar. – Jesteś przecież… Łujanem.

Imię mu pomogło, więc powtórzył, delektując się każdą zgłoską.

– Łujan.

Chłopczyk spuścił oczy. Słońce odbijało się na wodzie w wiadrze u jego nóg. „Nie mogę… „

– Dlaczego?! – zawołał Luar z rozpaczą. – Jestem przecież twym wnukiem? Czy i przed tobą zawiniłem, że jestem synem Fagirry?!

Niebo nad chłopcem nagle pękło jak zetłała tkanina i zwinęło się na brzegach firmamentu. „Nie mogę… „

– Dlaczego?!

„Dlatego, że jestem strażnikiem… „

Słońce zgasło, skały znikły, podobnie jak dworek skąpany w słońcu. Luar poczuł zapach ziemi i poczuł na twarzy wilgotne grudki. „Jestem strażnikiem na wieki… „.

Luar zachwiał się. Wydało mu się, że stoi na ziemi przezroczystej jak kryształ i widzi głęboko w jej wnętrzu bezkształtnego stwora, śmierć o wielu mackach, wcielenie Czarnego Moru i strażnika u wejścia do ciemnicy, siwego starca, zakrywającego twarz dłonią. „Nie trzeba, mały, nie patrz… „

Luar odskoczył z krzykiem. Ziemia przestała być przezroczysta, zrobiła się zwyczajnie ciemna, jakby zamknęło się wieko wielkiego kufra. Medalion wypadł z dłoni i zwisł na łańcuchu. Luar zobaczył wysoko nad sobą łukowate sklepienie. Zamknął bezsilnie oczy. Omdlałość…

Niestety, nie stracił świadomości.

Światło świtu coraz śmielej pełgało po podłodze. Słychać było czyjeś kroki na korytarzu, a z placu dochodził dziecięcy głosik: „Mleko!… „.

Po co to wszystko, pomyślał Luar, leżący na podłodze.

Jakby stąpał po rozżarzonych węglach i każdy krok sprawiał nowy ból.

Chłopak przeganiający przez strumień tęgą, ryżawą krowę, zerknął ze zdziwieniem na przechodzącego brodem wysokiego, siwego starca, chociaż niedaleko był mostek.

Starzec podszedł bliżej i chłopiec struchlał. Okrągłe oczy nieznajomego patrzyły w nieznaną dal, wargi zaś poruszały się, jakby rozmawiał sam z sobą.

Starsi ludzie często tak robią. Ten był do tego obłąkany. Malec pospieszył w ślad za swoją krową, urażony przy tym, że nie zwrócił uwagi starego.

Tamten po prostu nie zauważył pastuszka. Jak nie zauważył mostka ani drogi. Nogi same go niosły w konieczną podróż. Jego myśli błądziły gdzie indziej. Malec na swoje szczęście nigdy nie dowie się, gdzie.

Starzec szedł, patrząc prosto przed siebie przenikliwymi, nieruchomymi oczyma.

Dawno już nie czuł strachu. Obecnie, coraz bardziej przyspieszając kroku, czuł się bardziej ludzki niż dawniej. Jest stary, więc nie ma się czego bać, jednak boi się, gdyż jest człowiekiem.

Może także czymś innym jest patrzeć na zardzewiały medalion i teoretycznie rozważać dalsze losy świata, a czymś całkiem odmiennym czuć na sobie cudzą uwagę. Oczekiwaną obecność. I ten znajomy, zjadliwy chichot, rozsadzający głowę od środka…

Masz szczęście, Marranie.

Tak, to jedno z moich imion, pomyślał ze złością. Tak, mam szczęście… ale nigdy nie byłem szczęśliwy. Wkrótce umrę. Stary dureń, który gada sam do siebie…

Nie oszukuj się, upadłeś już dawno, kiedy wyrzekłeś się mnie i swojej misji.

Znowu chichot. Wydało mu się, że niemal biegnąc, nie rusza się prawie z miejsca, wisząc nad ziemią jak meduza w wodnej głębinie, a jego maleńki, czarny cień przykleił się do drogi…

Zmusił się, by zwolnić kroku. Zacisnął zęby i zatrzymał się całkiem. Zobaczył w oddali strumień, pole gryki z chmarą pszczół i chłopczyka z ryżawą krową.