Выбрать главу

Tak, Raulu, lata przeszły w okamgnieniu. Jesteś stary i nie nadajesz się na Odźwiernego.

Bardzo żałuję, pomyślał uśmiechając się sarkastycznie.

Ja także żałuję, Raulu… Jesteś głupcem. Znowu przegrałeś.

Spojrzenie znikąd ciążyło jak młyński kamień u szyi. Starzec skrzywił się gniewnie.

– Nie gram z tobą! – odparował natychmiast głośno, strasząc biednego pastuszka.

Wszyscy w coś grają, każdy, kto chce żyć, włącza się do gry… i dla wszystkich są jednakowe zasady. Biada przegrywającym. Przegrani wypadają z obiegu… Przegrałeś, lecz dam ci szansę…

– Ach, ty stary, filozoficzny gaduło – wtrącił w zadumie ten, którego zwano Raulem.

Chichot.

Nie mam z kim więcej rozmawiać.

– Cóż za zaufanie!

Tak, ufam ci. Wiem o tobie wszystko. I mogę z tobą zrobić… pamiętasz, co?

Pamiętał i poczuł zimny dreszcz na plecach.

Tak, Raulu… Będę z tobą rozmawiać. Zanim otworzą mi, abym mógł wejść.

– Nie wejdziesz! – rzucił gniewnie.

Wejdę. Nowy Odźwierny będzie od ciebie silniejszy. Nie przestraszy się.

– Więc rozmawiaj z nim – doradził Raul, zaciskając zęby.

W głębi duszy tliła się nadzieja, że wszystko to jedynie chorobliwe, gorączkowe majaki.

Śmieszek tym razem niemal dobroduszny.

Nie chcę go przerazić. Jest młody… Musi dojrzeć.

– Dojrzeje i zniszczysz go – zasugerował ponuro Raul.

Tak. Otworzy przede mną Drzwi.

Wśród obłoków, wiszących nad głową Raula, pojawił się na chwilę zarys kobiecej twarzy. Zniknął zaraz i znowu przewalały się po niebie bezkształtne, burzowe chmury.

– A co – zaczął powoli mag – jeśli go odnajdę i zabiję?

Chwila ciszy. Po ciągnących się wzdłuż drogi polach hulał swobodny wicher.

Spróbuj to zrobić, Raulu. Wielu chce go zabić. Wszystkim przeszkadza. Nie będzie źle, gdy przeszkodzi tobie.

Spomiędzy brudnoszarej gęstwy obłoków wydobyło się słońce. Jego promienie, przypominające masywne kolumny, zalały pola i drogę. Żółte i okrągłe, jak woskowe świece lub silne palce…

– Żal mi go – rzekł powoli mag.

Nie dostaniesz go. Jesteś potężny, ale nie wszechmocny.

– Tak… naprawdę mi go żal. Jest podobny do mnie.

Jest odwrotnością ciebie. Nawet z imienia.

– Wiem… Okazuje się przy tym, że świata także mi szkoda.

Chichot.

Po prostu się boisz.

Obecność znikła tak nagle i bez wysiłku, że starzec na drodze rozejrzał się, jakby pytał sam siebie: a może naprawdę zwariowałem?

Ryżawa krowa flegmatycznie przeżuwała trawę w pobliżu rowu. Ukryty w nim pastuszek czekał, kiedy wreszcie dziwny wędrowiec pójdzie w swoją drogę.

Stary raz jeszcze się obejrzał i ruszył przed siebie, z trudem powłócząc nogami.

Te żółte kwiaty nie wymagają pielęgnacji, jak chwasty zagłuszają inne rośliny. Luar wiedział o tym już wtedy, gdy wiosną posadził tu wątły żółtawy krzaczek. Teraz pomiędzy drzewami jaśniała rdzawa plama, jak lisia kita. Mogiłę przykrywał dywan kwiatów, żółty wzgórek pośrodku zagajnika. Jeśli nawet ktoś to zauważy, cóż z tego. Każdemu wolno zasadzić kwiaty…

Siedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami. Obok leżał szary habit.

Dłuższy czas delektował się jeśli nie spokojem, to chociaż jego iluzją. Oprócz niego u mogiły niepojętego ojca były tu jeszcze tylko dziesiątki pasikoników, długa, zielona gąsienica, a w oddali, na terenie cmentarza, gdzie chowano porządnych mieszczan, stała nad jakimś grobem ładna dziewczyna z niebieska chustą na ramionach.

Luar strząsnął mrówkę, która zawędrowała mu pod rękaw. Od tego ruchu medalion zakołysał się pod koszulą. Kolorowy motyl przysiadł na szarym habicie. Nocne ognisko to coś naprawdę wspaniałego, szkoda tylko, że płoną w nim nocne motyle… Za dnia nic nie grozi motylkowi. Gruba tkanina wydaje mu się zapewne ogromną, zapyloną równiną.

Luar przesunął palcami po materiale, rozprostowując fałdki. Motyl odleciał, wyglądając jak kolorowy papierek od cukierka, unoszony wiatrem.

Dawno już chciał to zrobić. Nie odważył się w gabinecie. W wynajętym pokoiku było odpowiednie zwierciadło, krępował się jednak nakładać relikwię przed lustrem, wydało mu się to niesmaczne i śmieszne.

Materiał spływał w dół. Ręce bez problemu weszły w rękawy, pasowała długość i szerokość ramion. Zawahał się chwilę i założył kaptur. Barwny świat był teraz jakby zamknięty w stalowoszarej ramie.

Stanął nieruchomo, czując, jak wiatr kołysze szerokimi połami. Pasuje do jego wzrostu. Gdyby tak zobaczył to Egert Soll.

Żółte kwiaty pachniały trochę zbyt intensywnie. Złote pąki z brązowymi kulkami pszczół. Po bokach, gdzie żółty dywan stykał się z zieloną trawą, mogiła Fagirry przypominała rdzewiejący medalion.

Złota płytka znalazła się w dłoni Luara. Nie wiedział, kiedy zdążył ją wydobyć. Słońce oświetlało wycięcie, tak więc Amulet odbijał się na dłoni młodzieńca z jaśniejszą plamką w centrum. Świetlistą plamką o skomplikowanym kształcie.

Przez chwilę czuł zawrót głowy. Padł na kolana. Wyciągnął rękę, nie patrząc. W dłoń jakby wbiła się ostrym żądłem rozjuszona pszczoła.

„Bolało?”

Po twarzy Luara spłynęła gruba kropla potu.

„Nie stawiaj pytań tam, gdzie ich nie ma”.

Luar zmrużył oczy zbyt późno. W czerwonej ciemności płonęły trzy języki ognia. Piekący ból w dłoni i obecność rozmówcy tak oczywista, jak słońce i pszczoły. Metaliczny posmak w ustach…

„Nie pytaj. Odpowiedzi same się znajdą”.

– Ale ja muszę zapytać – szepnął Luar, ściskając Amulet w dłoni i zwiększając tym samym ból. – Muszę…

„Masz już wszystko, co trzeba. Trzymasz to w dłoni…”.

Rdzewieje…

„Tak. Szepnij za mną słówko”.

Luar pochylił się. Szeroki kaptur spadł mu na oczy, tworząc dla jego wzroku nową linię horyzontalną. W tym nowym, właśnie wyłaniającym się świecie ujrzał wysoki dom z gankiem i siebie na jego schodkach w eleganckim kaftanie nietypowego dlań kroju, w wysokiej czapie bez ronda i ze szpadą u pasa. Obraz przybliżał się szybko, jakby sam Luar był jesiennym liściem, który wiatr rzucił w twarz stojącemu na schodkach młodzieńcowi. Zbliżywszy się i przeniknąwszy przez ową postać, zrozumiał, że jednak to ktoś inny…

Potem zobaczył niski sufit, pod nim zaś okrągłego na twarzy staruszka z kompletem igieł do tatuażu i swoją rękę, leżącą przed tamtym na stole. Rękaw był podwinięty do łokcia. Dłoń spoczywała bezwolnie, lecz obawa bólu dawała o sobie znać gęsią skórką. Całe szczęście, że w piwnicy jest zimno i można zwalić na to swój przejaw słabości. Staruszek uniósł brew. Szlachetnie zarabiać szpadą na życie. Ty, synku, nie jesteś najemnym zabójcą, lecz fechmistrzem. Teraz należysz do cechu. Masz pełnię praw.

Przeobraził się nagle, pokrywając cały siwym włosem, co sprawiło, że głowa przypominała teraz księżyc w pełni. Czarne oczka błyszczały jak dwa świderki, lecz na ich dnie czaił się strach. Luar przestraszył się także, spotkawszy wzrokiem z jasnowłosym i jasnookim człowiekiem w szarym habicie, z tatuażem na przegubie, znakiem przynależności do cechu.

– Odpowiedz mi – zawołał bezdźwięcznie Luar. – Dlaczego?! Dlaczego przyzwałeś Mór, dlaczego szukałeś Amuletu? Czy ty, który spłodziłeś mnie w izbie tortur, także się mnie wyrzekasz?!

Ten, który stał przed nim ze stalowymi szczypcami wbitymi w pierś, bardzo pragnął powrócić do życia. Jego wola działała jak żelazny chwyt. Luar zachwiał się pod jej naciskiem.

„Nie zostawię cię”.

– Więc odpowiedz! – bezdźwięcznie wołał Luar. – Czy też mam ciebie przeklinać jak wszyscy?