Nacisk nieco osłabł. „Nie zrobiłem niczego złego”.
– Ty?! – krzyknął osłupiały młodzian.
„Nie dopuściłem się zła. Zrozumiesz później”.
Poczuł dotknięcie trawy na zdrętwiałym policzku. Kaptur zsunął się do tyłu, odsłaniając jego twarz na słońce i obce spojrzenia…
Zresztą nikogo w pobliżu nie było.
Tylko dalej, pod murami miejskimi, stało w gęstym cieniu kilku ponurych drabów. Przypatrywali się, mrużąc oczy od światła, postaci w szarym habicie, słuchając mętnych wyjaśnień stróża cmentarnego.
Luar nie widział ich.
W ciągu kilku dni doszłam do wniosku, że prędko sama zwariuję na swój sposób.
Trzy osoby, zamieszkujące do mego przybycia ogromny dom: dziewczynka, kobieta i staruszka, wydały mi się w różnym stopniu szalone. Widziałam Torię Soll przez szparę w drzwiach, choć lepiej było tego nie robić. Już wcześniej bałam się z lekka matki Luara. Tym razem naprawdę mnie przeraziła.
Niania uważała, że jej pani straciła kontakt z rzeczywistością, zauważyłam jednak, że moje pojawienie się nie uszło uwagi tamtej. Gdziekolwiek bym przebywała i cokolwiek robiła, widmo Torii obserwowało mnie z zamkniętej sypialni. Wzdrygałam się na najlżejszy szelest i prędko oglądałam, zdążywszy dostrzec kątem oka tylko ulotny cień.
Parę nocy na początku przepłakałam, zwinięta na ofiarowanym mi materacu. Łóżko było bardzo wygodne, jak dla mnie wspaniałe, a jednak nie mogłam na moment zmrużyć oka, wsłuchując się w szmery, wpatrując w ciemność i roniąc łzy. Czy to ma być koniec?! Koniec pięknej i silnej kobiety, która nie przetrzymała tragedii, załamanej, która wciąga w swój obłęd niewinną córeczkę…
Córka. Alana chwilami wydawała mi się jeszcze bardziej nieprzystępną i przerażającą istotą niż Toria. Przed świtem opadały mnie wszystkie strachy: dziewczynka zdziczała i straciła rozum, trzeba więc ją będzie do końca dni trzymać w chlewie na łańcuchu, jak odmieńca, jakiego widziałam kiedyś na jarmarku… Nieforemne, chyba młode stworzenie ze zwierzęcą mordką i jadowicie złymi oczami. Właściciel namiotu brał miedziaka za obejrzenie.
Gryzłam palce. Tak nie może być. Alana wciąż patrzy z sensem, można ją będzie jeszcze przywrócić do ludzkiego świata. Jeśli nie uda się uratować Torii, to chociaż jej dziecko.
Niania też była szalona na swój sposób. Obsesyjnie oddana. Inna dawno by już to wszystko rzuciła lub w lepszym wypadku zawiozłaby dziewczynkę do miasta i tam próbowała coś robić dalej, na przykład szukała jej rodzonego ojca…
W ciągu owych nocy zdążyłam powiedzieć Egertowi Sollowi wszystko, co myślałam na temat jego postępowania. Oczywiście, gdyby się zjawił naprawdę, nie odważyłabym się powtórzyć mu wszystkiego prosto w oczy.
Niestety, nie zjawiał się.
Całe dnie miałam wypełnione pracą. Zdumiewające, jak zanim się zjawiłam, stara, schorowana kobieta zdołała robić to wszystko w pojedynkę. Obecnie niania rozkoszowała się możliwością pozwolenia sobie czasem na odpoczynek. Jedyne, czego nie pozwoliła mi robić, było usługiwanie Torii.
Nosiła jej na tacy wodę i jedzenie. Za każdym razem pełny talerz wracał niemal nietknięty. Niańka ocierała zaczerwienione oczy. Pani nie pociągnie długo… zagłodzi się na śmierć.
– Na pewno umrze, dziewczyno – powiedziała pewnego razu, podpierając policzek opuchłym kułakiem.
Spojrzałam szybko na czającą się w kącie Alanę. Dziewczynka wydawała się obojętna.
– Umrze – powtórzyła drżącym głosem. – A ja… Wybacz mi, głupiej… Czasem myślę: po co się jej dalej męczyć?… Lepiej od razu…
Z trudem przełknęłam ślinę. Z głębi pustego domu nadpłynął strach i pokrył mą skórę wilgotnym meszkiem.
Cały następny dzień spędziłam pod jej zamkniętymi drzwiami. Toria wyczuwała moją obecność. Odchodząc na palcach i powracając, wspominałam jesienną fetę w domu Sollów i nasze spotkanie w bibliotece: „Gadzina? Nie wygnałam własnego syna!”.
To także moja wina. Słowo to nie kamień w wodę. W tamtym przypadku są tylko koła na powierzchni i chmurka mułu na dnie, może parę spłoszonych rybek… Nikt jednak nie wie, co się stanie, gdy rzuci się słowo w nieznaną, mroczną, znękaną duszę.
Wyszłam na dwór, wyszarpnęłam siekierę z pieńka i dosyć lekko uderzyłam nią w polano. Drewno zakołysało się i ostrze topora uwięzło w szczelinie. Świadczyło to o słabości moich rąk. Nieudolnie próbowałam strząsnąć polano z ostrza, zauważyłam w cieniu zapadłe policzki Alany.
Łowiąc moje spojrzenie, dziewczynka czym prędzej się ukryła. Zostawiłam siekierę i podeszłam do suszącego się prześcieradła i ściągnęłam ze sznura kolorową chusteczkę niani.
Stara sztuczka: odpowiednio ustawiłam się za prześcieradłem i wyciągnęłam rękę nad sznurem, tworząc dziwne, długie stworzenie z małą figą zamiast główki, wykonaną z chusteczki. Potem zjawiłam się z drugiej strony, spoglądając na „figę”, która ze zdziwieniem rozglądała się, niuchając dookoła „nosem”.
– Co to takiego? – zapytała w końcu figa trzęsącym się głosem staruszki. – Co to, drewienka się walają, co?
Przez dziurkę w bieliźnie widziałam rozeschniętą beczkę, lecz Alana się nie pokazała.
Figa zatrzęsła głową.
– Ni rozu-u-umiem… Walają się w bała-a-aganie, oj, oj…
Zza beczki doszedł mnie cichy chichot. Figa pokiwała gwałtownie główką.
– Potrzebna mi taczka… Taka żem głodna, zeżrę wasze drwa, chrup, chrup…
Alana wyjrzała, zapominając o ostrożności. Ja zapomniałam tymczasem, jak wygląda jej uśmiech. Brak dwóch przednich zębów. Pewnie się już wymieniają…
– Czego sssię śmiejeszsz? – oburzyła się figa.
Alana zachichotała cienko i dźwięcznie. Na moment ścisnęło mi się gardło.
– Z czego się śmiejesz? – zapytałam swoim głosem, opuszczając rękę. – Stracimy całe drewno. Na czym uwarzymy kaszkę?
– To nie naprawdę – powiedziała ochryple Alana, lecz absolutnie z przekonaniem. – To tylko przedstawienie… Ja wiem.
Od wielu lat Egert Soll nie był w podobnym szoku.
W garnizonie panowały wstyd i przygnębienie. Wdowy po zabitych w ostatniej ekspedycji przeklinały Sowę, lecz w pierwszym rzędzie Solla. Ocaleli strażnicy szemrali. W powietrzu wisiały zarzuty i obwinienia. Za plecami Solla wciąż rozlegały się ponure szepty, pełne rozdrażnienia.
Egert zamknął się w swoim gabinecie, gdzie jadł i spał lub przepędzał bezsenne noce nad zniszczoną mapą. Co pewien czas zjawiali się z meldunkami specjalnie wysłani szpiedzy. Informacje były skąpe i niezbyt pewne. Zwiadowcy bali się zapędzać zbyt daleko i kierować plotkami wiejskich bab. Po wielu trudach udało się w końcu złapać młodego, nieostrożnego rozbójnika, ale w połowie drogi do miasta podczas próby ucieczki zranił jednego z konwojentów, za co został natychmiast zabity przez rozwścieczonych towarzyszy rannego. Przywieziono Egertowi trupa, ale nikt na tej ziemi nie potrafił przesłuchać martwego.
Egert widział samego siebie jako utrudzonego, chorego dzięcioła, który z tępym uporem, dzień i noc próbuje skruszyć kamień sfatygowanym dziobem. Byle tylko zapomnieć tę straszną chwilę, kiedy zobaczył swego syna, teraz już obcego człowieka, sprzymierzonego z bandytami.
W mieście zginęło jeszcze dwoje dzieci. Wśród nocnej ciszy mieszczanie słyszeli złowieszczy brzęk łańcucha. Egert kulił się nad swoim biurkiem, nie chcąc tego słyszeć ani o tym myśleć.
Sowa… Ukazywał mu się w nocy, obejmujący za ramię Luara, śmiejący się i wywijający kawałkiem łańcucha. Wokół płomienia świecy krążyły ogromne, czarne ćmy, wielkookie jak sowy…
Chmara sów wypełniająca niebo.
Egert wcielał się w Sowę i w gorączkowym majaku wiódł swoją bandę po lasach i drogach wyobrażonych na mapie. Zdobywał prowiant i zapasy wody, rozpalał ogniska na postojach, wystawiał wartowników i wysyłał we wszystkie strony obserwatorów. Przestał być pułkownikiem Sollem, stał się ponurym zbójem, opętanym żądzą niszczenia.