– O czym? – spytałam ochoczo.
– O moim bracie.
Patrzyła na mnie uważnie i smutno.
– Jak walczy ze złem.
Zapadła cisza. Rozstaje dróg i milknący w oddali stukot kopyt…
– Nic prostszego – rzekłam po chwili z uśmiechem. – Złych zebrało się całe mrowie, ale nasz Luar wszystkich pokona…
Znowu wzięłam do ręki drewnianego żołnierzyka.
– Idzie sobie Luar drogą… a naprzeciw niego…
– Jesteś jego narzeczoną? – spytała Alana z odrazą. – Ożenisz się z nim?
W szparze za piecem wystawi! długie wąsy karaluch.
– Kobiety wychodzą za mąż – poprawiłam ją machinalnie. – Żenią się mężczyźni.
– Wszystko jedno – stwierdziła, krzywiąc usteczka.
Pomilczałyśmy chwilę. Nie wiedziałam, co robić i co dalej mówić. Drewniany żołnierzyk w mych dłoniach wydał się niepotrzebny.
– I co dalej? – zapytała niecierpliwie Alana.
– Szedł i szedł – odrzekłam głucho – aż spotkał… czarodzieja.
– Złego? – niemal zasugerowała.
– Złego – potwierdziłam ze znużeniem. – Nie ma już na świecie dobrych czarowników. Zamienię ciebie, Luarze, mówi czarodziej, w paskudztwo… Z zewnątrz będziesz wyglądał jak człowiek, ale w środku będzie w tobie okrutny, nienasycony Czarny Mór. Zapomnisz, chłopcze, swoich krewnych i przyjaciół… a oni się ciebie wyrzekną. Przejdziesz po ziemi niczym żelazna miotła…
– A Luar go… mieczem? – przerwała mi Alana.
– Jeszcze nie. Czary były mocne jak stal. Trudno je było rozkuć… Ponieważ ludzie są słabi. Ludzie nie potrafią kochać ani nienawidzić jak trzeba. Za to potrafią zapominać. I ludzie zapomną o tobie, Luarze.
Alana prychnęła.
– Głupek! Luar walnie go mieczem…
– Tak – potwierdziłam z westchnieniem. – Tak go załatwił mieczem, że ani zipnął.
– A Luar?
– Poszedł spać.
Ułożyłam żołnierzyka w poprzek stołu.
– Zmęczył się. Ja także. A ty?
Alana zastanowiła się chwilę.
– I ja też – odparła niepewnie.
– No to chodźmy.
Wzięłam ją za rękę i szybko obejrzałam się, podążając za jej wzrokiem.
Za późno. Cień udręczonej kobiety uskoczył i znikł.
Rozdział siódmy
Przed wyruszeniem w pole Egert zebrał oddział, pragnąc wygłosić krótką mowę.
Chciał podtrzymać na duchu swoich żołnierzy przed trudną i niebezpieczną wyprawą, kiedy jednak zobaczył ponure lub obojętne twarze, rozgniewał się i jego przemowa przyjęła inny kierunek.
Pułkownik Soll nawet w lepszych czasach potrafił być uszczypliwy. Teraz wprost bryzgał jadem, chłostał swych podwładnych gorzkimi wyrzutami, szydził i drwił, a na koniec wyraził głęboki żal, że nie zginął podczas Oblężenia razem z ostatnimi dzielnymi wojownikami garnizonu miejskiego. Szczęśliwi, którzy nie dożyli takiej hańby, a ich potomkowie, noszący dzisiaj broń, wystawili się na kpiny.
W tym momencie pułkownik, tknięty nową myślą, obiecał zwrócić się do władz miasta z inicjatywą, aby wytrzebić najbardziej tchórzliwych i głupich strażników, żeby nie płodzili sobie podobnych. Trzy panienki lekkiego prowadzenia, tradycyjnie odwiedzające garnizon, dlatego też będące świadkami przemowy dowódcy, spojrzały po sobie ze smutnymi uśmieszkami. Strażnicy pocili się, prężyli muskuły, nienawistnie spoglądając na oficera. Woleli to, niż spoglądać po sobie nawzajem.
Na koniec Soll westchnął głęboko, z pogardą przebiegł wzrokiem poczerwieniałych ze wstydu żołnierzy i dał rozkaz wymarszu.
Strażnicy bramowi salutowali wyruszającym w bój towarzyszom. Przymykając oczy, Soll wyobraził sobie smugi plotek idące w ślad za oddziałem, a nawet go wyprzedzające. Sieć pogłosek, jak wodne kręgi, informatorzy i szpiedzy wędrujący od osady do osady i zanoszący meldunki Sowie.
Przygryzł wargę. Jeśli jego oddział był rozjuszonym niedźwiedziem, to banda Sowy przypominała rój rozdrażnionych os. Nie ma innego wyjścia. Trzeba ich pokonać lub zginąć, przy czym to drugie jest lepsze. Martwy Soll nie będzie musiał wracać do miasta, by aresztować jedynego syna. To znaczy tego, który wydawał się takim przez prawie dwadzieścia lat.
Ni z tego, ni z owego pogonił konia. Żołnierze, klnąc pod nosem, ruszyli za nim. Słońce przebiło się wreszcie przez gęste chmury, oświetlając rozciągającą się przed pułkownikiem kolorową mapę taktyczną: w oddali zagajnik, rozstaje dróg, opodal wioska. Nawet nie zamykając oczu, Egert widział teraz, co kryło się za horyzontem: zielony jedwab z wyszytymi na nim laskami i polami, wsiami i chutorami, rzekami i strumieniami, ścianami gęstego boru – odpowiedniej kryjówki dla zbójów.
Znowu wydał się sobie jakby rozdwojony. Rusza właśnie na śmiertelne łowy, a jednocześnie zaszył się w mateczniku, czekając na myśliwego. Krzyknął ochryple i znowu przyspieszył koński bieg. Jadący za nim przeklinali w najgorszych słowach szalonego pułkownika.
Jak się wkrótce wyjaśniło, Sowa nie zamierzał bynajmniej się ukrywać. Na całym świecie znał tylko jednego łowcę: samego siebie. W południe drugiego dnia Egertowi wojacy poczuli zapach dymu.
Nie był to dym ogniska ani tym bardziej fajkowy. Oddział bez trudu znalazł drogę do pożaru, a raczej spopielonych zgliszcz.
Chutor przy rozwidleniu dróg. Parę domów i jedno duże gospodarstwo. Pod końskimi kopytami miotał się ujadając oszalały pies. Kury szukały pożywienia w rozdeptanym ogrodzie, dalej błądził cielak z kawałkiem sznurka na szyi, wielki spichlerz był splądrowany, a wiatr miotał źdźbła brudnej słomy po podłodze pustego dworu.
Dom spłonął do połowy. Ogień z niewiadomych przyczyn wygasł i nie strawił go do końca. Trup właściciela, wiszący na gałęzi drzewa, wyglądał znacznie gorzej. Egert zerknął szybko i natychmiast odwrócił oczy.
Parę dziesiątek ludzi stało zbitych ciasno w milczący tłum. Ocalili domy i życie. Patrząc na spalone zwłoki, myśleli o tym, że utracili pieniądze i bydło, mąkę, zapasy jedzenia i całą resztę dobytku. Tylko jedna kobieta w średnim wieku rozpaczała nad ciałem szesnastoletniej dziewczyny, szczupłej panienki z szeroko otwartymi oczami i plamami krwi na poszarpanej sukience…
Oddział Solla także zbił się ciaśniej, brzękając stalą i żelazem. Miejscowi nadal milczeli, patrząc spode łba, myśląc pewnie, czego mogą spodziewać się od tych nowych najeźdźców.
Jęki kobiety ucichły na moment i wtedy dały się słyszeć świerszcze, grające w wysokich trawach.
Kobieta uniosła twarz. Egertowi wydało się, że ich oczy się spotkały, lecz było to złudzenie, ponieważ tamta nie widziała nikogo ani niczego, a uzbrojony po zęby oddział był jej równie obojętny, jak owe świerszcze…
Wieśniacy patrzyli na strażników, na kobietę, na psa pałętającego się pod kopytami i na zwęglone zwłoki. Pułkownik dał znak ręką, zawrócił konia i poprowadził swój oniemiały oddział świeżym śladem.
Nocą skończył się pościg.
Egert szybko upewnił się, że następuje Sowie na pięty. Herszt zbójców otwarcie z nich szydził. Rozbójnicy uciekali w rozsypce, wlokąc zrabowane bydło, które zacierało ich ślady. Wieśniacy z osad mijanych po drodze przysięgali na wszystkie świętości, że nie widzieli żadnych zbójców. Rozeźlony Egert dał w pysk chłopakowi, który łgał w oczywisty sposób z rozbieganymi oczami. Parobek jęknął, oblał się krwią i zakrzyczał rozpaczliwie o ciężkiej doli chłopa, którego wszyscy biją i wykorzystują…
Wieczorem oddział wjechał jednak do lasu, lecz zapadająca ciemność skryła nawet te ocalałe ślady, jakie udało się wypatrzyć zwiadowcom. Pułkownik zacisnął zęby i zarządził postój.
W gasnącym ognisku podrygiwały w popiele spalone drwa. Egert widział, jak czyjaś dłoń grzebie w nich powoli cienką gałązką z iskrą na czubku. Całkiem jasno mu się zdawało, że Luar siedzi razem z nim przy ogniu. Chłopak uwielbiał w swoim czasie nocne ogniska i zabawy z węgielkami i czerwone linie zawisające na moment w ciemności.