Egert podniósł głowę. Młody strażnik pochwycił jego wzrok, stropił się i rzucił gałązkę w ogień.
Był to wyjątkowo milczący postój, wypełniony tylko nocnymi odgłosami lasu, miarowym krokiem wartowników i trzaskiem ognia. Z pewnością jego odblask widziano z daleka. Sowa miał znowu przewagę nad Sollem i został panem sytuacji. Pewnie dlatego tak triumfalnie pohukują w borze jego wielkookie imienniczki…
Egert umościł sobie siodło pod głową i położył się okryty płaszczem. Wisiała nad nim gęsta ciemność, bezgwiezdne niebo, pokryte chmurami, niewidoczne korony drzew, niewidzialne nocne życie. Głęboko wciągnął zapach ziemi i lasu. W tym momencie jego palce zacisnęły się kurczowo na wilgotnej trawie.
Mrówka na wielkiej mapie, gdzie wyszyto jedwabiem nocny las, bez oznakowanych dróg i ścieżek, gdzie tu i ówdzie sterczą szpilki z czerwonymi główkami ognisk. Korony drzew, nitka strumyka, przemykająca w stronę niebieskiej wstęgi rzeki… Grzbiety jedwabnych mostów: tu i tam… Nitka promu. Zarysy wąwozów. I wiatrołomy, których nie ma na mapie. Gałązki chlaszczą po twarzy. Cudza wola staje się własną. Egert Soll czeka, pochrząkując w swym mateczniku aż ten drugi Egert, uważający się za myśliwego, wykona ostatni, beznadziejny ruch. Beznadziejny, ponieważ…
Egert usiadł. Porucznik Waor, leżący nieopodal, szepnął wystraszony:
– Co?!
Niedźwiedź w pogoni za rojem szerszeni. Odważny i głupi misiek.
Egert skinął porucznikowi i znów się położył. W szczelinie między chmurami błysnęła mętnie jedna gwiazdeczka. Egert zauważył ze zdziwieniem, że nie jest złotawa, lecz zielonkawa jak kocie oko.
Zamknął oczy. W ciemności pod powiekami zobaczył gwiazdozbiór. Konstelację pieprzyków na długiej szyi. Nie teraz… nie powinien wspominać.
Rano oddział zdumiał nowy rozkaz pułkownika. Tracąc najwyraźniej rozsądek, Egert Soll postanowi! porzucić świeży ślad i rozkazał wyruszyć na północ ku rzece.
Strażnicy szemrali, zgrzytali zębami i zerkali na porucznika Waora, bojącego się panicznie dowódcy, który odważył się nieśmiało zaoponować: no jak to… przecież ślady… chutor… Kto to widział, panie pułkowniku?!
Pułkownik wyszczerzył zęby i wyciągnął miecz. Porucznik odskoczył, lecz dowódca zakręcił nim tylko młynka nad głową, oznajmiając, że następny, który sprzeciwi się jego rozkazom, zawiśnie na najbliższej suchej gałęzi.
Waor uciszył się, lecz niezadowolenie narastało. Nikt z uczestniczących w pościgu nie wątpił już, że po powrocie do miasta czeka Solla otwarty bunt. Prężąc mięśnie i przeżuwając zmieszanie, wlekli się za komendantem, który wciąż ich poganiał. Oddział, przedzierając się szybko przez las, pozostawiał na gałęziach strzępy odzieży, nie mając nawet siły pomstować. Wszystkie siły wkładali w to, żeby nie wpaść na pień drzewa i nie okaleczyć konia.
Las wreszcie się przerzedził i obłąkany pułkownik ruszył galopem.
Wkrótce między pniami zajaśniało coś niebieskiego. Kilka minut później oddział wyjechał na odkryte miejsce u brzegu rzeki. Wzdłuż brzegu ciągnęła się droga, opodal widniał bród. Szeroki prom był już w połowie rzeki. Płynął wolno, gdyż był przeciążony. Zapewne ponad dziesięć koni i tyleż samo jeźdźców nie było w smak przewoźnikowi.
Na brzegu kolejni jeźdźcy czekali na powrót promu. Niespełna dziesięciu, przeliczył w myśli Egert. Wydało mu się, że wszystko to się już kiedyś zdarzyło, że widział to we śnie, zarówno prom, jak i zwrócone ku niemu twarze z jednakowym wyrazem, a przynajmniej tak się zdawało z daleka.
Ktoś westchnął za jego plecami. W tym momencie nad rzeką przetoczył się przenikliwy, kłujący w uszy gwizd, a na promie konie zarżały nerwowo.
Wpadł, stwierdził ze zdziwieniem Egert. W dzieciństwie bawił się, rzucając kamyczki z zamkniętymi oczami i nieraz zdarzało mu się, choć nie zawsze, trafić do środka dzbanka… Tak na ślepo… Za każdym razem odczuwał właśnie takie radosne zdziwienie: wpadł!
Tym razem jednak nie był ślepy. Przeczucie wiodące go do promu tego dnia i w tej chwili, okazało się bardziej jasne niż czyjeś bystre oczy. Wiedział, że tak się stanie, a jednak zdołał się jeszcze dziwić.
Prom zakołysał się ciężko pośrodku rzeki. Ludzie biegali, konie szarpały się wystraszone, stary przewoźnik przysiadł, zakrywając głowę rękami. Ci, którzy zostali na brzegu, zbili się w ciasną grupę. Ruszając ku nim, Egert zrozumiał, że nie ma do czynienia z wystraszoną hołotą, lecz z bandą gotową do walki. Świetnie, pomyślał prawie z szacunkiem. Sowa musiał zostać na brzegu. Bez niego by się rozbiegli w rozsypce. Szukaj wiatru w polu. Choć niekoniecznie. Są widoczni jak na dłoni, za późno na ucieczkę.
Myśląc o tym, jednocześnie wykonywał dłonią nad głową rozkazujące gesty, które nie wymagały słów. Za jego plecami żołnierze przegrupowali się, kopyta wzbijały tumany kurzu, grzechotała stal, wydobywana z pochew. Jadąc, zdążył ocenić siły przeciwnika i obrać rodzaj boju, lecz zarówno swoi jak i wrogowie byli mu dziwnie obojętni. Niebiosa, jeśli jest tam Luar…
Soll nie wiedział, jak by się zachował, gdyby wśród tej bandy morderców zobaczył znajomą twarz. Od razu jednak zorientował się, że nie ma tutaj Luara, zresztą domyślał się tego wcześniej. Tak jest, sędzio Ansinie. Nie ma go tu i nigdy nie było. Moją sprawą jest Sowa.
Tylko Sowa, myślał, przeglądając blade twarze jeźdźców przy promie. Tylko Sowa. Sam. Pokonam go osobiście.
Rozbójnicy cofali się częściowo. Część z nich ugrzęzła pośrodku rzeki, pragnąc najwidoczniej przyjść swoim z pomocą albo dać drapaka. Przewoźnik, co Egert zauważył kątem oka, leżał na deskach, a jego bezwładna dłoń muskała wodę. Za co go zabili? – pomyślał Egert. Bydlaki, za co?
W jednym przebłysku zrozumiał za co. Rozbójnicy nie mieli dokąd uciekać. Przyzwyczajeni żyć na krawędzi śmierci, przyzwyczajeni do zabijania, umieli także umierać. Lecz nie na stryczku, a w bitwie, nawet z niespodziewanym przeciwnikiem, aby pociągnąć za sobą jak najwięcej wrogów. Będą zabijać wszystkich po kolei, ocenił Egert. Nawet konie zabiją.
A strażnicy – no cóż… Także nie mogli się cofnąć. Po tym jak zobaczyli martwą dziewczynę przy drodze i zwęglonego gospodarza w pobliżu spalonego domu… Nigdy się nie cofną. Naprzód!…
Dwa oddziały starły się ze sobą ostro i bezlitośnie.
Egert przebijał się coraz bardziej w głąb bitwy, nie bacząc, że może się nadziać na czyjąś klingę. Nadstawiał się wręcz na ostrza i owa samobójcza brawura, wyglądająca z zewnątrz jak niebywała odwaga, przerażała nawet doświadczonych zabójców. Krótki miecz, oręż straży miejskiej, którego Soll nigdy nie lubił, był już czerwony od krwi.
Przed oczami oficera prędko przesuwała się zryta kopytami ziemia, niebo pokryte obłokami, twarz z wybałuszonymi oczami, potem otwarta rana na jego miejscu, później kolejna twarz, usta otwarte do krzyku z przegniłymi pieńkami zębów. Później znowu ziemia z walającą się na niej uciętą dłonią, topór na długim stylisku, spadającym powoli z góry, zdumiona brodata gęba, samotna ręka z mieczem, bitewny ścisk, niemal zwalający z siodła, perłowe obłoki na niebie. Kwik oszalałego konia. Przebicie ciężkiego ciała. Chrzęst. Przekleństwa. W ostatniej chwili sparował dwa silne ciosy. Z prawej w ramię, z lewej w pas. Kolczasta kula na długim łańcuchu, rozmazująca się w kolistym zamachu, przeleciała mu tuż przed nosem, tak iż wydało mu się, że czuje zapach mokrego metalu…
Woń śmierci. Krew i metal. Metaliczny posmak w ustach, słonawy smak krwi. Jakże nienawidzi tego wszystkiego. Jak nienawidzi…