Podczas Oblężenia nie wyzywał śmierci. Wiedział, że musi żyć dalej, by uratować Torię i syna, a wraz z nimi całe miasto. Wtedy wszystko było inaczej. Był w tym jakiś sens. I cel…
Sowa! Owa myśl sprawiła, że szarpnął się jak oparzony. Mimochodem odrzucił na bok czyjś oręż, zawrócił konia, wypatrując wśród walczących tajnego lub jawnego przywództwa. Potyczka rozciągnęła się wzdłuż rzeki. Teraz każdy już bronił siebie. Egert widział jak usiłującego uciekać zbója dopada dwóch strażników z krótkimi mieczami i od razu wracają w bój, pozostawiając na pastwę losu ciało wlokące się za pędzącym koniem…
Uśmiechnął się ponuro. Dobrze wyszkolił swoich ludzi. I nieźle rozzłościł. Zresztą, Sowa także podburzył swoich. Nikt stąd nie ujdzie…
Władztwo śmierci. Trzeba teraz zabijać jak najwięcej, by uniknąć dołączenia do szeregu wisielców na szubienicy.
Zgrzytnął zębami. Wielkie nieba… Tylko on wie, jak obrzydliwie cuchnie owa wściekłość, ta żądza płonąca od stóp do głów. To jeszcze gorsze, niż odór krwi. Cóż za ohydny splot uczuć włada ścierającymi się w boju ludźmi…
Wrzasnął. Krzyk pomógł mu zapanować nad sobą. Jest żołnierzem. Tym gorzej, jeśli czasem zdarza mu się odczuć cudzy ból i gniew.
Znowu rzucił się do walki, wznosząc bojowe okrzyki i szukając Sowy. Ktoś przeciął sznur od promu, łączący oba brzegi. Prom powoli, lecz nieuchronnie znoszony był prądem rzeki. I tak nikt nie ujdzie… Siły rozbójników topniały, piasek pokryły ciemne plamy, a nad samą wodą stał smętnie koń z pustym siodłem, przestępujący z nogi na nogę i patrzący na rzekę.
Egert sparował kolejny cios, nawet nie patrząc na atakującego. Koń bez jeźdźca… Co najmniej dziesięć przerażonych, zlanych krwią zwierząt biega po brzegu. Dobrze utrzymany, wypasiony, piękny rumak…
Znowu wyrwawszy się z walki, Soll zmrużył oczy, jak krótkowidz, przesuwając wzrokiem po tafli wody. Nic? Czyżby mu się przywidziało?
Na przeciwległym brzegu chwiały się wysokie szuwary. Prom znosiło coraz dalej, wzdłuż brzegu pędziła pogoń… Zdawało mu się, czy nie?!
Doczekał się wreszcie. Czarna głowa wynurzająca się na ułamek sekundy i znowu kryjąca pod wodą. Koń bez jeźdźca…
Już wiedział. Intuicja wojownika nagliła go do działania. Każda chwila droga…
Rzeka Kawa. Ciepły nurt Kawy, duma starego Kawarrenu. Egert nieźle pływał już jako dzieciak…
Niebiosa, jak to było dawno!…
Woda okazała się ciepła, jak za dawnych lat.
Od razu przypomniał sobie, co trzeba. Niewygodnie było pływać w spodniach i koszuli. Kurtkę i buty zostawił na brzegu. Tak samo miecz, kolejne obciążenie.
Przeciwległy brzeg był daleko. Raz, czy dwa zdawało mu się, że widzi nad wodą głowę płynącego przed nim człowieka. Potem zachłysnął się wodą, zakaszlał, ledwie łapiąc oddech. Prąd rzeki znosił go wraz z promem.
Ansin, myślał Soll, szybkimi ruchami przesuwając swoje ciało w żółtawej, miodowozłotej wodzie. Sędzia Ansin. Spełnię swój obowiązek. Ty także wypełnisz… Przywiozę ci go w łańcuchach. Ale ty oddaj mi syna… Sam się przekonasz, że tamte oskarżenia są bzdurne. Ja zaś zrobię, co należy…
Ściana szuwarów była całkiem blisko, gdy twarde, mocne dłonie wczepiły się w gardło Egerta.
Zobaczył czerwone plamy przed oczami. Błyszczące iskierki biegały w górę i w dół, powierzchnia wody oddaliła się, stając się podobna do mętnej ścianki rybiego pęcherza. Silne dłonie zaciskały się na jego szyi coraz mocniej. Egert poczuł, że traci świadomość. Szarpnął się ostatnim wysiłkiem. Pierwszy raz widział Sowę z tak bliska: czarne włosy i broda falowały jak wodorosty, przymrużone oczy błyszczały złowrogo, pęcherzyki powietrza wzbijały się z szerokich nozdrzy.
Słabnąca dłoń Solla namacała kindżał za pasem.
Wroga twarz wykrzywiła się wściekłością i bólem. Woda się zmąciła i osłabł chwyt na szyi oficera. Choć ciemniało mu w oczach, zdołał jednak wyrwać się ku słońcu. Wciągnął powietrze ze świstem, chwytając powietrze nosem i ustami, niemal wszystkimi porami skóry.
Sekundę później jego dłoń przechwyciła rękę Sowy z zaciśniętym w niej ostrzem. Soll nie rozpoznawał broni, widział tylko błysk słońca na metalu w żółtawej wodzie. Nad powierzchnią Sowa nie wydawał się już taki złowieszczy. Mokre włosy lepiły się mu do twarzy, przeszkadzając patrzeć.
Jakiś czas szamotali się w milczeniu, zanurzając się i wynurzając. Sowa był silny, wyćwiczony i syty. Jego przeciwnikiem był człowiek, który przebił szczypcami pierś Fagirry, jego ukochanego pana. Herszt rozpoznał go natychmiast. Bardziej go to bolało niż drobna rana zadana kindżałem Egerta. Woda zamąciła się krwią…
Egert także był silny. Zmaganie się stało się jego radością od pierwszych minut walki. Nareszcie. Tyle było pustych dni, tyle bezpłodnej walki z samym sobą i wreszcie ma przed sobą prawdziwego wroga, realnego i potężnego. Nie musi dłużej grzebać we własnej duszy, wystarczy poddać się nakazom ciała. Ciała szkolonego od dziecka wojownika, obdarzonego siłą i wyczuciem. Trzeba mu tylko zaufać…
Egert z trudem oderwał od swego gardła zakleszczoną, włochatą dłoń. Cały sens walki zasadzał się na jednym: chwycić samemu oddech i nie dać odetchnąć przeciwnikowi, udusić go i podtopić, doczekać się, aż wróg osłabnie. Złość albo strach zmniejszają szanse zwycięstwa. Tylko zimna krew i wiara w siebie pozwolą wstrzymać oddech na dłużej. Soll miał przeczucie, że Sowa nie był zbyt zimnokrwisty. Nienawidził, gorączkowo ryzykował, toteż szybciej się męczył. W ostatniej chwili jednak wyrywał się na powierzchnię i Soll nie mógł żadnym sposobem wepchnąć pod siebie tej góry mięsa.
Kindżał Egerta i nóż rzeźnicki Sowy dawno spoczęły na dnie. Wczepieni w siebie, znaleźli się na płyciźnie i teraz szarpali się w czarnej, pełnej iłu cieczy. Sowa próbował stanąć na równe nogi, z całych sił dzierżąc Egerta za ramiona i usiłując go wepchnąć pod wodę swym ciężarem. Soll zanurkował pod nim i zbił go z nóg. Stracił przy tym poczucie kierunku, zapadając znowu w nieprzejrzysty mrok…
Szuwary były tuż obok, wysokie jak dorosły człowiek. W pewnej chwili Egert wypuścił z rąk przeciwnika, zamiotał się w panice i zobaczył go, jak się gramoli na brzeg. Egert uznał, że wróg ucieka, lecz Sowa widział to, czego pułkownik nie zauważył. Wśród trzcin ukryta była łódka, pozostawiona tam przez rybaka. Brnąc po kolana w mulistej kaszy, Sowa dotarł do łodzi i chwycił za leżące na dnie szerokie jak łopata, długie i ciężkie wiosło.
Mieli teraz nierówne siły. Sowa zaatakował Egerta uśmiechnięty od ucha do ucha. Woda spływała strumieniami z czarnej brody, oczy gorzały złośliwą satysfakcją. Nie tylko bronił swego życia i wolności, lecz mścił także swego dawnego patrona.
Nogi obu grzęzły w ile. Tu i ówdzie pluskały do wody wystraszone żaby, nad wodorostami unosiła się chmara muszek. Egert czuł ciepły muł między palcami stóp. Dawno zapomniane uczucie z dzieciństwa.
Sowa roześmiał się i umiejętnie pchnął wiosłem, krótko i mocno. Egert uchylił się zręcznym unikiem zawołanego szermierza. W ostatniej sekundzie Sowa obniżył cios. Egert nie mógł uskoczyć, mając stopy grzęznące w mule. Przewidując ruch przeciwnika, ze wszystkich sił próbował uskoczyć, lecz Sowa i tak go dopadł.
Wiosło ugodziło Egerta powyżej kolana. Pociemniało mu w oczach, a ból go sparaliżował. Chwilę potem uświadomił sobie, że leży na plecach, a gdzieś wysoko nad nim, na tle nieba, zawisła ociekająca wodą, kudłata głowa Sowy z wyszczerzonymi zębami i wiosło opadające w kolejnym ciosie…
Soll przetoczył się. Wiosło plusnęło w wodorostach. Sowa ryknął. Jego twarz nagle zjawiła się całkiem blisko, tak że widoczne były czarne kropki źrenic z brązową obwódką.