– A!… Sza…
Wiosło znalazło się w poprzek gardła Egerta. Chrypiąc i szamocząc się, machał rękami i w tym momencie prawa dłoń natrafiła na coś ostrego i krągłego, jak odłamek lustra. Kurczowo zaciskając palce na znalezisku uderzył na ślepo tam, gdzie powinna być twarz przeciwnika.
Sowa zawył. Egert uderzył jeszcze parę razy. W ręce miał kawałek dużej muszli, naturalny nóż z masy perłowej dziwacznego kształtu. Sowa osłabił nacisk. Z jego szyi lała się krew, czerwone strugi z głęboko rozciętego czoła zalewały oczy i skapywały po brodzie.
Ostatkiem sił Egert odepchnął duszące go wiosło i dźgnął Sowę w wyciągniętą rękę, przetoczył się i stanął na czworakach. Muszla pękła na dwa poczerwieniałe, nieprzydatne kawałki.
Sowa ryczał, przyciskając ranę na ramieniu. Czarne kosmyki spadały mu na twarz, między nimi, jak z leśnej gęstwiny, wyglądały okrągłe ślepia, pełne bólu i nienawiści.
– Poddaj się – rzekł ochryple Egert.
Sowa zerwał się na nogi rozpaczliwym zrywem i uniósł wiosło.
– Asz… sza…
Cios poszedł wyżej, niż należało. Soll skoczył pod wiosłem, chwycił herszta za nogi i obalił na plecy. Rozbójnik zwalił się w gęstą, błotnistą ciecz. Tym razem drąg wiosła przydusił gardło Sowy.
Dalej było już łatwo. Egert dusił do skutku, dopóki wyraz oczu wroga nie przestał być złowrogi i zamienił się w rozpaczliwy. Potem zmętniały i uciekły w głąb głowy. Sowa zacharczał, a jego twarz skryła się pod wodorostami.
Jakiś czas Egert siedział bezmyślnie na ciele pokonanego przeciwnika. Potem wstał z jękiem, chwycił Sowę za brodę i wydobył jego głowę na powierzchnię. Herszt nie dawał oznak życia.
Kulejąc i łapiąc powietrze ze świstem, Soll dotarł do łódki i znalazł na jej dnie rybacką sieć oraz zwój liny. Wrócił do Sowy, z wysiłkiem przewrócił na bok potężne cielsko i związał bezwładne ręce na plecach.
Ściągnął potem koszulę. Niegdyś biała, przypominała teraz flagę piracką. Soll wycisnął ją metodycznie i podarł na równe strzępy.
Wodorosty wokół Sowy zabarwiały się jego krwią. Egert zacisnął zęby i mocno przewiązał jego ranę. Na okaleczonej szyi atamana znajdowała się jedwabna wstążka. Soll przyjrzał się uważnie i wydobył zza pazuchy tamtego niewielki, skórzany woreczek.
Kamyczek z dziurką, starta moneta, okrągły guzik, chyba od płaszcza. Pamiątki? Talizmany? Nosił coś takiego przy sobie jak świętość? Świętości dla Sowy?!
Poryw wiatru zaszeleścił w suchych trzcinach. Egert wzdrygnął się i dopiero teraz spojrzał na przeciwległy brzeg.
Walka dawno się już skończyła. Łąka i droga przybrzeżna przedstawiały niesamowity widok. Strażnicy wrzucali trupy na czyjąś furmankę. Zbóje pozostali przy życiu siedzieli nieopodal plecami w plecy. Obok stał wartownik, malowniczo wsparty na koniu. Zniknął prom zniesiony nurtem rzeki. Egert rozpoznał z daleka porucznika Waora, który wymachiwał rękami, wskazując na trzciny na drugim brzegu, Egerta i Sowę.
Herszt poruszył się. Spojrzał znowu przytomnie i nienawistnie. Gdyby można było zabijać spojrzeniem, Soll padłby już martwy.
– Wstawaj – rozkazał Soll, zaciskając wargi.
Sowa obnażył zęby, nie ruszając się. Soll podszedł, chwytając po drodze wiosło.
– Wstawaj, gadzie!
Sowa szarpnął się, usiłując oswobodzić z więzów i zawył z bólu. Podniósł się ciężko za trzecim razem. Zachwiał się, omal nie padając z powrotem.
– Do łodzi – rzucił Soll.
Sowa patrzył nań znużonym, ponurym wzrokiem. W jego oczach nie było cienia pokory, ani myślał się poddać.
Egert pchnął go wiosłem między łopatki, a potem długo przyglądał się, jak związany zbójnik usiłuje wleźć do łodzi i stanąć na jej rozkołysanym dnie, trącym z grzechotem o przybrzeżne kamienie.
Wreszcie ciężko przewalił się przez burtę, zerknął na Egerta złym okiem, umościł się na dnie. Soll wypchnął łódź na głębszą wodę i sycząc z bólu, usiadł na rufie.
Zraniona noga ciągle krwawiła, była spuchnięta i niesprawna. Egert wiosłował, zaciskając zęby, powoli i nieumiejętnie. Łódkę znosił prąd, aż porucznik Waor przeraził się nie na żarty, tracąc ich na chwilę z oczu. Podoficer krzyczał coś na brzegu, wydając niedosłyszalne rozkazy, nie wiedząc jak pomóc komendantowi. Trzeba go będzie awansować na kapitana, pomyślał ospale Egert.
Miał pokaleczone dłonie, być może od muszli albo noża rzeźnickiego. Sowa siedział naprzeciwko, wsparty plecami o ławeczkę, nie spuszczając z oficera bystrego, przenikliwego spojrzenia. Włosy, broda i wąsy atamana zlepiły się w jedną masę. Egertowi przyszedł na myśl zdechły wilk, jakiego widział kiedyś w lesie kawarreńskim. Zmierzwiona sierść… Mętne oko… To już wszystko, pomyślał. Sprawa zakończona. Ciekawe, co teraz powiesz, Ansinie…
Coś zmieniło się w spojrzeniu Sowy. W oczach pojawiły się dziwne ogniki. Egert naprężył się, czując niebezpieczeństwo.
Sowa odchylił się do tyłu i uderzył Solla nogami.
Łódź zakołysała się gwałtownie, nabierając wody z obu burt. Egert zwinął się z bólu. Sowa zaatakował ponownie, tym razem głową. Trzeci cios mógł się okazać ostatnim dla pułkownika, lecz ataman stracił równowagę i wypadł z krzykiem za burtę.
Łódka, tracąc obciążenie, podskoczyła jak spławik i stanęła niemal pionowo. Tam, gdzie Sowa zniknął pod wodą, wzdymały się wciąż bąble na powierzchni.
Ciekawe, co teraz powiesz, Ansinie, pomyślał półprzytomnie zalany krwią Egert.
Gęsta broda jest odpowiednia, by złapać za nią tonącego. Egert płynął, krztusząc się i zachłystując, dopóki czyjeś dłonie nie chwyciły go i wyciągnęły na brzeg, gdzie znajdował się porucznik Waor, gdzie wytrzeszczali oczy młodzi strażnicy, ponuro zerkali ocaleli zbóje i milcząc leżało pięciu żołnierzy Egerta, nie doczekawszy zwycięstwa.
Podtopionego Sowę czterech strażników z trudem wyciągnęło za nogi. Lały się zeń potoki wody jak z ogromnej beczki. W końcu herszt zakaszlał, zachrypiał i ożył. Strażnicy zakrzyknęli triumfalnie.
Egert siedział na trawie, bezmyślnie obserwując czarno-czerwonego żuka, wędrującego po liściu babki. Prosty, jasny cel zamienił się teraz w zwycięstwo. Usiłując wygodniej ułożyć zranioną nogę, Soll przyznał się przed sobą, że wolałby umrzeć w glorii tego sukcesu. Teraz nie będzie mógł już niczego obronić: ani przed sobą, ani sędzią Ansinem.
I trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy.
Zbudziły Luara szmery dochodzące zza drzwi gabinetu. „On tam jest?” – usłyszał wyraźnie czyjś zdławiony szept. Z trudem podniósł głowę i potarł w zadumie zdrętwiały policzek. Zasnął przy biurku, a opasła księga magiczna posłużyła mu za poduszkę, pozostawiając ciepły odcisk na twarzy.
Ktoś chodził i szeptał za drzwiami gabinetu dziekana. Nie wstając z fotela, Luar sięgnął do kałamarza, stojącego na krawędzi blatu i strącił go na podłogę.
Odpowiedzią na uczyniony łoskot były szybko oddalające się kroki na korytarzu. Luar przechylił się przez biurko i spojrzał na swoje dzieło.
Miedziany kałamarz leżał przewrócony na bok, a rozlewająca się wokół kałuża atramentu przypominała zarysem tańczącą niewiastę. Luar przetarł oczy. Uniesione ręce, rozwiana suknia…
Podniósł się z trudem. Obszedł wielkie biurko i wyjrzał na korytarz. Wydało mu się, że ktoś czaił się w jednej z nisz. Nie chciało mu się tego sprawdzać. Niech się chowają.
Wrócił do przewróconego kałamarza. Uklęknął obok i powoli, lecz bez wysiłku, wtłoczył z powrotem czarną ciecz przez wąską szyjkę, aż tańcząca sylwetka zniknęła.
Dlaczego, pomyślał ze znużeniem.