Выбрать главу

– Czy zostaliście ukarani?

Zeke powoli skinął głową i zatopił się w myślach,

– Zostaliśmy wygnani na Ziemię, by już nigdy nie ujrzeć Raju. Powiedziano nam, że skoro tak bardzo chcemy być ludźmi, będziemy żyli wśród nich na zawsze.

Wypalił papierosa do końca, po sam filtr, delektując się resztką rakotwórczych substancji smolistych.

– To chyba nic strasznego, prawda? – spytał ostrożnie Aaron.

Zeke zgasił wypalonego papierosa o ramę łóżka i upuścił niedopałek na podłogę.

– Nie, nie bardzo – odparł lekceważącym tonem. -Przecież i tak tego chcieliśmy.

Aaron wyczuł w jego głosie rosnący niepokój. Zeke sięgnął ręką do tyłu i zaczął rozcierać sobie kark oraz miejsce na plecach, w którym kiedyś wyrastały mu skrzydła.

– Poza tym, że zabrali nam skrzydła. – Ezekielowi zadrżał głos.

– Kto… kto zabrał wam skrzydła?

– A jak myślisz? – odparł ostro Zeke, wciąż drapiąc się po plecach. – Potęgi. To Strażnicy odcięli nam skrzydła… i zabili nasze dzieci.

Błyskawicznie otarł oczy, pozbywając się z nich jakiegokolwiek śladu emocji. Aaron zastanawiał się, ile czasu minęło, odkąd upadły anioł opowiadał komuś raz ostatni swoją historię.

– Oni nie znają litości, Aaronie. Potrafią bezbłędnie wyczuć moment, w którym Nefilim osiąga dojrzałość – czasem nawet wcześniej. Wtedy tropią go i zabijają, zanim będzie w stanie w pełni wykorzystać swoją moc. Dlatego właśnie zrobiłem to, co zrobiłem – dałem ci szansę stoczenia walki.

Gabriel nagle podniósł głowę, jakby wyczuł atmosferę smutku i przygnębienia, która wypełniała teraz pokój na równi z papierosowym dymem.

– Co się stało? – spytał, spoglądając na Aarona i Ezekiela.

– A więc tak wyrównujecie rachunki? – zapytał Aaron. – Kiedy znajdziecie któregoś z nas, pomagacie mu odnaleźć w sobie Nefilima? W ten sposób odgrywacie się na Strażnikach za to, co wam zrobili? Zeke ze smutkiem pokręcił głową.

– Już dawno nauczyłem się nie wtrącać.

– A pozostali, których spotkałeś na swojej drodze – czy Strażnicy ich pozabijali?

– Chyba tak – wyszeptał Zeke. – W końcu wszystkich dopadli.

– W takim razie, dlaczego ja? Dlaczego pomagasz mnie, a nie innym?

Upadły anioł wzruszył ramionami.

– Naprawdę nie mam pojęcia. Coś podpowiedziało mi, że jesteś wyjątkowy.

ROZDZIAŁ 6

Wewnątrz elektrowni jądrowej imienia Włodzimierza Lenina, dwadzieścia pięć kilometrów w górę rzeki od ukraińskiego miasta Czarnobyl, rozległ się wrzask rozwścieczonego anioła. Werchiel otworzył z hukiem podwójne, wzmocnione, stalowe drzwi zniszczonego budynku, w którym kiedyś mieścił się reaktor numer 4 – ten, który eksplodował W 1986 roku, wyludniając prawie całą okolicę w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Werchiel już nieraz był świadkiem destrukcyjnej natury istoty nazywanej człowiekiem i zastanawiał się z niesmakiem, ile jeszcze czasu musi upłynąć, zanim ludzkość dokona wreszcie ostatecznej samozagłady.

Dowódca Potęg wszedł do pomieszczenia reaktora w towarzystwie sześciu swoich najwierniejszych żołnierzy z elitarnego oddziału oraz zdziczałego dziecka prowadzonego na smyczy i w obroży. Dziecko kasłało i prychało, wdychając radioaktywny pył, któremu nikt nie zakłócał spokoju od czasu zamknięcia elektrowni kilka lat temu, a który teraz wzbił się w powietrze.

Eksplozja, która miała tutaj miejsce, wytworzyła energię jądrową przekraczającą czterdziestokrotnie siłę bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki, Nawet teraz poziom promieniowania radioaktywnego przekraczał dopuszczalne wskaźniki, zagrażając wszystkim formom życia. Ale obecni mieszkańcy Czarnobylskiej elektrowni niewiele sobie z tego robili – podobnie jak ich goście.

Werchiel przystanął i rozejrzał się wokół z niezadowoleniem. Ogromna sala została zamieniona w miejsce kultu, będące czymś na kształt prowizorycznego kościoła. Tysiące świec najróżniejszej wielkości paliło się przed prymitywnym obrazem, który przedstawiał anioła w objęciach kobiety. Nad głowami splecionej w miłosnym uścisku pary unosiło się dziecko, błyszczące niczym słońce. Przed ołtarzem klęczały cztery postacie w ciężkich wełnianych habitach, zatopione w bezgłośnej modlitwie. Kapłani bluźnierczego kultu. Nie zdradzali najmniejszego zainteresowania obecnością Werchiela.

– Świętokradztwo! – ryknął Werchiel, a jego głos odbił się głośnym echem od ścian z betonu i stali, którymi wyłożona była olbrzymia komora reaktora, Jeden z kapłanów, wyrwany z zamyślenia, wymamrotał coś pod nosem i zgiął się przed ołtarzem w głębokim ukłonie. Inni kontynuowali swoją milczącą modlitwę.

– Witamy w naszej świątyni – powiedział.

– Rozczarowujesz mnie, Belet – odparł Werchiel, kiedy zakapturzona postać, stojąca do tej pory przodem do ołtarza, stopniowo odwróciła się twarzą w jego stronę. – Sam jesteś tylko zwyczajnym dezerterem i powodem do wstydu, ale to… – wskazał na ołtarz. – To jest obrazą dla Najwyższego – i to taką, która uraża go do granic możliwości.

Belet uśmiechnął się obłudnie i podszedł bliżej z dłońmi złożonymi jak do modlitwy.

– Doprawdy, Werchielu? Czy obietnica zawarta w przepowiedni, która mówi o zjednoczeniu Boga z jego upadłymi dziećmi aż tak Go dotyka i bulwersuje? – Odziany w habit anioł zatrzymał się przed Werchielem i jego świtą. – A może ona obraża wyłącznie ciebie? – Na twarzy Beleta ponownie zagościł uśmiech.

– Co się z tobą stało, Belet? – Werchiel pokręcił z niedowierzaniem głową. – Kiedyś byłeś jednym z moich najlepszych żołnierzy. Co sprawiło, że odwróciłeś się od swojego Pana i upadłeś tak nisko?

W odpowiedzi anioł zachichotał cicho i wsadził rękę do kieszeni habitu.

– Czy zawsze zadajesz takie pytanie wszystkim swoim ofiarom?

Tym razem Werchiel uśmiechnął się szyderczo.

– Próbuję jedynie zrozumieć, jak można obrócić się plecami do Stwórcy wszystkich rzeczy i wypiąć się na swoje święte zobowiązania.

– Przecież musisz znać odpowiedź na te pytania, jeszcze zanim skażesz nas na śmierć, czyż nie? – rzekł Belet, nie spuszczając wzroku.

– Owszem, zanim poniesiecie sprawiedliwą karę za swoje występki – pokiwał głową dowódca Straży Anielskiej. – Potraktujcie to jako szansę wyspowiadania się z winy, zanim nadejdzie nieuchronne.

– Rozumiem – odparł zamyślony kapłan. – Czy Kamael już odpowiedział za swoje grzechy?

Werchiel nic nie rzekł, chociaż zatrząsł się z gniewu, Kapłana zaś wyraźnie ucieszył ów brak odpowiedzi.

To bardzo dobrze. Tak długo, jak Kamael żyje, istnieje szansa, że… – To tylko kwestia czasu, zanim zdrajcę spotka nieuchronny los – przerwał mu Werchiel, cedząc słowa z nieskrywaną złością. – Poczułeś to, Werchielu? – spytał anioł, wyciągając jedną rękę spod habitu i dotykając delikatnie czoła rozmówcy. – Kilka godzin temu, czułeś, jak dochodzi do głosu?

– Nic podobnego. – Werchiel skłamał. Był właśnie w drodze na Ukrainę, kiedy raptownie wyczuł w powietrzu wyraźną zmianę. Tropił półludzi, półaniołów od tysięcy lat, ale nigdy wcześniej nie wyczuł tak głębokiej zmiany. Zaniepokoił się nie na żarty.

Chłopiec na uwięzi zaczął kaszleć i Belet przyjrzał mu się z troską.

– Nie powinieneś przyprowadzać tu tego biednego stworzenia – zauważył. – Skażone powietrze wywoła u niego nieodwracalne skutki.

Werchiel spojrzał na dziecko bez cienia emocji na twarzy, a po chwili odwrócił wzrok i ponownie popatrzył na kapłana.

– Bez jego pomocy nie znalazłbym cię tak szybko. Jeśli ma umrzeć, to niech tak będzie. Znajdę sobie kolejną małpę, która pomoże mi w polowaniu.