Pozostali duchowni, klęczący do tej pory przed ołtarzem, wstali i zaczęli przyglądać się intruzowi. Wszyscy uśmiechali się w ten sam idiotyczny sposób i Werchiel nie mógł się doczekać, aż zetrze im ten uśmiech z twarzy.
– W twoim tonie wyczuwam desperację, Werchielu. Wiem, że czułeś wszystko równie wyraźnie jak my - powiedział Belet i nachylił się w stronę swoich współbraci. Przez chwilę szeptali między sobą, po czym Belet dodał: – I do tego widzę w twoich oczach strach. Boisz się, że przepowiednia wkrótce się spełni.
Werchiel wykrzywił twarz w okropnym grymasie, a potem rozłożył skrzydła, ciskając Beletem o ziemię jednym podmuchem radioaktywnego pyłu.
– Co za czarna magia sprawiła, że ludzie przekabacili na swoją stronę tak wielu z was? Powiedz mi, żebym mógł zetrzeć z powierzchni świata tych, którzy praktykują podobną nikczemność.
– Zawsze lubiłeś dramatyzować, Werchielu. – Belet z trudem podniósł się i stanął na nogach. – Nie było żadnej magii, żadnych niemoralnych ani zdeprawowanych czarów. Wystarczyła tylko wizja zjednoczenia i końca tej bezsensownej wojny, a co za tym idzie – końca wszelkiej przemocy.
W dłoni Werchiela zapłonął ognisty miecz. Unoszące się w powietrzu cząsteczki kurzu i radioaktywnego pyłu rozjarzyły się niczym iskry w kontakcie ze świętym płomieniem. Pozostali żołnierze poszli w ślad za swoim dowódcą i również dobyli płonącej broni. – I co do tej pory zawdzięczacie tej idyllicznej wizji? -I zainteresował się przywódca Potęg. – Ukrywacie się na jakiejś zatrutej pustyni, stworzonej przez ludzi, zapominając o właściwym porządku rzeczy. Co to ma być, Belet – jakaś forma pokuty? Myślisz, że ten wasz skundlony prorok, na którego czekacie z takim wytęsknieniem, wynagrodzi wam jakoś to poświęcenie? – Werchiel wydął usta w pogardzie. – Jakież to żałosne.
– To miejsce i zatruta ziemia, która je otacza, przypomina nam, kim byliśmy i kim się staliśmy – wyjaśnił Belet. – Kiedyś przyświecał nam jeden cel, święta misja – wyplenić z Ziemi wszelkie zło. Ale potem splamiliśmy się przemocą, nabraliśmy przekonania o własnej nieomylności. Zgubiła nas pycha, która podpowiadała nam, że działamy w Jego imieniu.
– Wszystko, co robię, robię dla Niego – odparł Werchel, a jego miecz zapłonął jeszcze gwałtowniejszym blaskiem; czuć było bijące od niego intensywne ciepło.
– To jest twoja prawda – powiedział Belet. – Ale jest jeszcze inna droga – na której nie spotkasz śmierci. Droga, która położy kres naszemu wygnaniu i da początek odkupieniu. – Anioł wyciągnął rękę i wskazał Werchielowi ołtarz. – To jest ta droga, Werchielu. To jest nasza przyszłość.
Werchiel potrząsnął głową.
– Nie, to jest bluźnierstwo. – Wypowiadając te słowa podniósł dłoń i rozkazał swoim żołnierzom: – Usuńcie ich z ołtarza!
Strażnicy wzbili się w powietrze, trzepocząc skrzydłami i wywołując dławiącą chmurę radioaktywnego pyłu.
– Będziemy się bronić, Werchielu! – krzyknął Belel. W dłoniach jego i pozostałych zakapturzonych postaci pojawiły się także gorejące miecze, które jednak w porównaniu z orężem Werchiela i Strażników prezentowały się dość nędznie. Z ich pleców wyrosły nagle niewielkie skrzydła.
– Spójrzcie na siebie – roześmiał się Werchiel, zmierzając w stronę obrazoburczego ołtarza. – Wiara w te herezje sprawiła, że staliście się cieniem swojej dawnej chwały. To wyjątkowo smutny widok.
– To skutek naszych dawnych grzechów – Belet ryknął z wściekłością, wznosząc w górę płonące ostrze i rzucając się na Werchiela.
Zdążył jednak zrobić nie więcej niż krok, kiedy z góry spadli na niego gwardziści Werchiela, przygważdżając kapłana do ziemi. Ich dowódca patrzył z satysfakcją, jak pozostali mnisi również zostają pojmani i odciągnięci od ołtarza.
– A więc twierdzisz, że to jest przyszłość? – Werchiel rozejrzał się wokół, zatrzymując na chwilę wzrok na płonących świecach i prymitywnym malowidle.
Kapłani szarpali się w uścisku, ale na próżno. Strażnicy spacyfikowali ich w ułamku sekundy. – To nie skończy się na nas – syknął Belet. – Za nami stąpa już ten, którego nadejście zostało przepowiedziane.
Werchiel popatrzył na ołtarz po raz ostatni, czując, jak w jego piersiach buzuje potężny gniew.
– Ja tu nie widzę żadnej przyszłości – oznajmił twardo i zamachał potężnymi skrzydłami. Silne podmuchy powietrza zgasiły świece i przewróciły stojący na ołtarzu obraz. – Widzę tylko nieuchronny koniec.
Werchiel uśmiechnął się szyderczo i odwrócił twarzą do kapłanów, ale jego triumf szybko ustąpił miejsca zakłopotaniu, kiedy zobaczył na ich obliczach ten sam pogodny, błogi spokój.
– To nie koniec, Werchielu – odezwał się Belet. – Zobacz sam – dodał, wskazując mu skinieniem głowy ołtarz.
Przywódca Straży Anielskiej odwrócił się i patrzył z przerażeniem, jak wszystkie świece, jedna po drugiej, zapalają się na nowo. W nagłym przypływie wściekło ści rozłożył skrzydła, doskoczył do uśmiechającego się kapłana, który był niegdyś żołnierzem w jego służbie, i bez słowa wbił mu gorejące ostrze w pierś. W jednej chwili uśmiech zadowolenia na twarzy Beleta zmienił się w grymas potwornego bólu.
Pozostali kapłani wydali z siebie stłumione okrzyki,
– Proszę… – wyszeptał płaczliwym głosem jeden z nich.
Werchiel nachylił się bliżej, patrząc, jak ciało renegata gotuje się i czernieje, płonąc w środku.
– Błagali o litość, ale ich uszy były głuche – powiedział.
Belet osunął się na posadzkę. W jego piersi wciąż tkwiło ostrze płonącego miecza. Ciężkie szaty, w które był odziany, także zaczęły już zajmować się ogniem.
– A… a jak twoje słowa odbiera Pan? – jęknął, podnosząc głowę, z której na ziemię skapywały kawałki roztopionej skóry i mięsa. – Co Władca Władców ma do powiedzenia, kiedy ty przemawiasz?
Werchiel wyciągnął miecz z ciała kapłana.
– Najwyższy i ja… nie musimy ze sobą rozmawiać. Na spalonej twarzy Beleta pojawił się odrażający uśmiech, który odsłonił resztki zębów wystających z czarnych, zwęglonych dziąseł.
– Tak właśnie myślałem.
Werchiel poczuł, jak jego gniew sięga zenitu.
– To cię bawi, Belet? Czy fakt mojego braku kontaktu z Najwyższym jest dla ciebie powodem do śmiechu w obliczu nadchodzącej śmierci?
Pogrążony w płomieniach kapłan powoli wzniósł zwęglone ręce i przyłożył sobie do twarzy, w miejscu, gdzie kiedyś były jego uszy.
– Głuche… uszy – wyszeptał. – Głuche uszy. A potem roześmiał się.
Dźwięk jego śmiechu był dla Werchiela nie do zniesienia. Opuścił ramię z ostrzem; po chwili z kapłana pozostała jedynie kupka dymiącego popiołu. Gdy skończył, odwrócił się twarzą do pojmanych mnichów.
– Oto, do czego prowadzi profanacja naszej wiary – powiedział, wskazując szczątki Beleta.
Płonący miecz w jego dłoni zniknął i Werchiel skierował się w stronę wyjścia.
– Zabić ich – rozkazał bez cienia emocji, nie odwracając się nawet. – Chcę zapomnieć, że w ogóle istnieli.
Kiedy wychodził, towarzyszyły mu przeraźliwe krzyki mordowanych kapłanów, ale jego myśli krążyły wyłącznie wokół słów starożytnej przepowiedni.
Michael Jonas spojrzał na zegarek. Odłożył pióro na stertę dokumentów ubezpieczeniowych, które właśnie wypełniał, i podniósł słuchawkę telefonu.
Gdzie on się podziewa? – pomyślał psychiatra.
Ze słuchawką przy uchu wertował gorączkowo notes w poszukiwaniu numeru Aarona. Po chwili znalazł to czego szukał, wystukał numer i poczekał na sygnał.