Выбрать главу

Nagle uderzył go charakterystyczny zapach. Dym. Ale nie ten, którego tak bardzo potrzebował. Coś się paliło. Podniósł się z łóżka i nie zakładając butów, podszedł do drzwi. Jeżeli Gruba Mary z dołu podgrzewa znów coś na kuchence elektrycznej, wszyscy lokatorzy będą mieli kłopoty.

Może sąsiadka postanowiła tylko zagotować sobie wodę na herbatę? – pomyślał Zeke, otwierając drzwi na korytarz.

W twarz uderzył go podmuch gorącego powietrza -tak silny, że Zeke zatoczył się do tyłu i zasłonił instynktownie twarz rękami. Korytarz płonął i błyskawicznie wypełniał się gryzącym dymem.

Ogarnęła go panika. Nie bał się jednak o siebie, gdyż był niemal pewien, że płomienie nie mogą wyrządzić mnu krzywdy, lecz o pozostałych nieszczęśników, którzy azywali Hotel Osmond swoim domem. Wytoczył się z pokoju, zasłaniając usta dłonią, by choć w ten sposób obronić się przed trującą chmurą, unoszącą się w powietrzu. Przypomniał sobie, że na końcu korytarza jest alarm przeciwpożarowy. Jeśli uda mu się do niego dotrzeć, może zdoła ocalić kilka istnień.

Przywarł plecami do ściany i zaczął powoli zmierzał w stronę włącznika alarmu.

Po drodze słyszał krzyki uwięzionych ludzi, którym ogień odciął drogę ucieczki z pokojów.

Dym stawał się coraz gęstszy. Zeke opadł na kolana i zaczął pełznąć. Drewniana podłoga nagrzała się niemiłosiernie, parząc go dotkliwie w ręce i nogi, ale nie poddawał się. Musiał być już bardzo blisko.

Spojrzał w górę osmalonymi i załzawionymi oczami, starając się dostrzec na ścianie włącznik alarmu – i wtedy ich zobaczył. Było ich dwóch. Powoli przedzierali się przez dym i płomienie.

Próbował krzyczeć, ale jedynym dźwiękiem, jaki zdołał z siebie wydobyć, był rozrywający płuca kaszel.

Dym jakby trochę się rozrzedził i obydwie postacie stanęły nad nim. W rękach ściskali ogniste miecze, rozniecając coraz większe płomienie jednostajnym ruchem skrzydeł.

– Witaj, Grigori – odezwał się pierwszy z aniołów, w którym Ezekiel – ku swojemu przerażeniu – rozpoznał jednego z tych, którzy dawno temu pozbawili go skrzydeł.

– Przyszliśmy tu trochę posprzątać i zadbać o porządek – dodał drugi.

Obaj uśmiechnęli się drapieżnie.

Zeke zdał sobie sprawę, że buchające płomienie są w tej chwili najmniejszym jego zmartwieniem.

*

Kilka minut po dziewiątej Aaron zaparkował samochód na podjeździe swojego domu przy Baker Street. Wyłączył silnik i zastanawiał się, czy znajdzie w sobie jeszcze tyle siły, żeby wysiąść z auta i dowlec się do domu.

Powiedzieć, że był wyczerpany, to mało. Pracował w klinice po raz pierwszy od dnia, w którym – jak to ujął Zeke – rozkwitły jego zdolności lingwistyczne.

Od momentu, w którym przekroczył próg kliniki, czuł, że to będzie ciężki wieczór. Lekarze biegali jak w transie, a w poczekalni roiło się od wszelkiej maści psów i kotów, z których każdy miał jakiś inny problem. Nie zabrakło nawet papugi ze złamanym skrzydłem i żółwia z grzybicą skorupy.

Aaron niezwłocznie zabrał się do pracy. Upewniał się czy każdy opiekun wypełnił stosowne dokumenty, przepraszał ich za opóźnienia.

Miał wrażenie, że wszystkie pupile przejrzały go i wiedziały, że potrafi się z nimi komunikować. Kiedy rozmawiał z ich opiekunami, zwierzęta robiły wszystko, żeby tylko zwrócić na siebie jego uwagę. Szczeniak rasy beagle imieniem Lily rozwodził się nad swoją ulubioną piłką. Mieszaniec labradora z psem pasterskim skarżył się, że nie potrafi już szybko biegać, bo bolą go biodra. Biała angora, którą ktoś nazwał pieszczotliwie Księżną, miauczała żałośnie z głębi swojej klatki, twierdząc że nic jej nie dolega i nie musi odwiedzać lekarza. Było to całkiem możliwie i Aaron gotów był założyć się, że podobnie uważa większość zwierząt.

Ale było coś jeszcze. Przez cały czas, od chwili, w której chłopak znalazł się w klinice, miał wrażenie, że ktoś lub coś obgadywało go. Nie był pewien, czy jest to możliwe z naukowego punktu widzenia, ale spodziewał się, że lada moment jego głowa eksploduje. Czuł się tak, jakby jego czaszka była wielkim balonem wypełnionym zbyt dużą ilością powietrza. Bum! I nie ma balonu.

Aaron, stękając z wysiłku, zmusił się jakoś, żeby wysiąść. Najchętniej spędziłby resztę wieczoru w samochodzie, ale doskwierał mu głód. Wyjął więc plecak z bagażnika i rozpoczął mozolną wędrówkę do domu.

Na samą myśl o tym, jak udało mu się zapobiec detonacji wewnątrz czaszki, Aaron uśmiechnął się. Zwierzęta cały czas nie dawały mu spokoju, Michelle ganiała go tam i z powrotem, od jednej klatki do drugiej, a lekarze niecierpliwili się, że gabinety i sale zabiegowe nie są jeszcze czyste, w związku z czym kolejka pacjentów czekających na wizytę wydłużała się. Wtedy, będąc na skraju wytrzymałości, Aaron pomyślał o niej. Pomyślał o Vilmie, a jego ciało ogarnął natychmiast błogi spokój. Pogaduszki między pacjentami stały się z powrotem niezrozumiałym szumem w tle, dzięki czemu Aaron mógł dokończyć zmianę w miarę spokojnie i bez większych napięć. Gdy tylko przypomniał sobie uśmiech Vilmy i to, co powiedziała w samochodzie – natychmiast się uspokajał i zrzucał z siebie całe towarzyszące mu napięcie.

Może wyślę jej maila, kiedy coś zjem - pomyślał i uśmiechnął się.

Nad jego głową przetoczył się głuchy pomruk. Aaron spojrzał w górę. Na nocnym niebie powoli zbierały się ciężkie, stalowe chmury, przypominające ciekły metal. Lada chwila nie będzie już widać ani księżyca ani gwiazd. Chyba zanosi się na niezłą burzę – pomyślał Aaron, szukając w kieszeniach klucza do tylnych drzwi.

Wtem z domu dobiegł przeraźliwy krzyk, który zmroził mu krew w żyłach.

Aaron pospiesznie otworzył drzwi i wpadł do środka. – Mamo? – zawołał, upuszczając plecak z książkami na podłogę.

Odpowiedział mu kolejny krzyk, tym razem dużo wyższy i pełen przerażenia. To był bez wątpienia głos Steviego. Jak burza wybiegł z przedpokoju w poszukiwaniu młodszego brata i rodziców.

– Mamo! – krzyknął, przebiegając przez kuchnię – Tato!

Krzyki nie milkły. Wręcz przeciwnie, stawały się coraz głośniejsze.

Znalazł rodzinę na podłodze w salonie, przed telewizorem, który jak zwykle emitował już tylko sygnał kontrolny. Lori trzymała rzucającego się Steviego w mocnym uścisku, kołysząc go w przód i w tył. Uspokajali dziecko, tłumacząc mu, że wszystko będzie dobrze. Gabriel biegał między nimi ze zjeżoną sierścią i zesztywniałym ogonem.

– Co mu się stało? – spytał zaniepokojony Aaron Nigdy wcześniej nie widział brata tak pobudzonego.

– Idą tu! – wrzeszczał bez przerwy Stevie. – Idą tu! Idą tu! Idą tu!

Oczy miał wywrócone do tyłu, a w kącikach ust pieniła mu się gęsta ślina.

– Pół godziny temu wpadł w jakiś szał – wyjaśnił z paniką w głosie Tom. Delikatnie głaskał syna po mokrych od potu włosach. – Nie mamy pojęcia, o co mu chodzi!

– Idą tu! Idą tu! Idą tu! – Steven ryczał jak opętany, próbując za wszelką cenę uwolnić się z objęć matki.

– Chyba… myślę, że powinniśmy zadzwonić na pogotowie – wykrztusiła Lori. Oczami pełnymi łez spoglądała to na Aarona, to na męża w poszukiwaniu wsparcia.

Tom przetarł twarz roztrzęsioną dłonią.

– Nie wiem… naprawdę nie wiem. Może jeszcze trochę poczekajmy…

Aaron odwrócił na chwilę wzrok i zorientował się, że Gabriel już nie biega, tylko stoi wyprężony jak struna. Pies patrzył na sufit i wdychał powietrze. Po chwili zaczął warczeć.