Выбрать главу

– Gabriel! Co się dzieje, piesku? Co tam poczułeś? Przez dom przetoczył się grzmot tak potężny, że cały budynek zatrząsł się w posadach, od dachu aż po fundamenty. Światła zamigotały na chwilę, po czym zgasły zupełnie, pogrążając pokój w kompletnej ciemności.

– Idą tu! Idą tu! – dziecko zawodziło żałośnie, z trudem łapiąc oddech.

–  To coś złego – odezwał się Gabriel i zaszczekał ostrzegawczo. – To właśnie stara się wam powiedzieć Stevie. Nadchodzi coś bardzo złego.

ROZDZIAŁ 10

Rozległ się kolejny grzmot i szyby w oknach z drżały złowrogo. Aaron poczuł, jak ogarnia go ta sama panika, której doświadczył, kiedy po raz pierwszy spotkał Kamaela w szkolnym sekretariacie.

– Musimy uciekać – powiedział, spoglądając na sufit. – Powinniśmy zawieźć Steviego do szpitala.

W głowie odbijały mu się echem słowa Gabriela! Nadchodzi coś bardzo złego.

– Nie jestem pewna – odparła Lori. – Steven się uspokaja. – Spojrzała na dziecko z niepokojem.

Steven rzeczywiście trochę się uspokoił. Zachrypł od krzyków, ale wciąż wydawał z siebie ostrzegawcze dźwięki. Tom nachylił się i pocałował chłopca w czoło.

– Nigdy wcześniej nie widziałem go w takim stanie – wyznał. – Może Aaron ma rację. Może faktycznie powinnismy go zabrać do lekarza – tak na wszelki wypadek.

– Dobrze, pojedziemy moim samochodem – zgodził Aaron i razem z Gabrielem wyszedł do pogrążonej w ciemności kuchni.

– Stevie nie ma nic na nogach – usłyszał za plecami głos matki. – Pójdę na górę i przyniosę mu tenisówki i skarpetki. Na wszelki wypadek wezmę też kurtkę…

– Nie mamy na to czasu, mamo – warknął Aaron. Czuł, jak ogarnia go coraz większa panika. – Musimy natychmiast stąd wyjść.

Każda komórka jego ciała krzyczała: „Uciekaj!". Miał ochotę zostawić wszystko i wybiec w noc tak szybko, jak tylko potrafił. Resztkami woli powstrzymał się, żeby nie zostawić rodziców i młodszego brata. Nie było takiej siły, która by go do tego zmusiła, bez względu na to, co podpowiadały mu zmysły. Po tylu latach tułaczki od jednej rodziny zastępczej do drugiej, Stanleyowie okazali się jedynymi ludźmi – jedyną rodziną – którzy byli przy nim, okazywali mu miłość, a co najważniejsze – akceptację…

– Spokojnie, nic mu nie będzie – uznał Tom. Nie ma powodów do paniki. Przyniosę te jego buty i zaraz potem jedziemy.

– Nie mamy czasu – odezwał się nagle Gabriel, ktory wbił wzrok w drzwi kuchenne, prowadzące na podworko.

Klik!

Wszyscy podskoczyli na ten dźwięk, a zaraz potem zobaczyli, jak zapadka w drzwiach otwiera się niczym za dotknięciem jakiejś niewidzialnej różdżki.

– Co to, do cholery, jest? – sapnął Tom, starając sie znaleźć jak najbliżej syna.

– Uciekajcie! – krzyknął Aaron. – Weź mamę i Stieviego – uciekajcie frontowymi drzwiami!

Drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem, które Tom bezskutecznie próbował wyeliminować, co i rusz oliwiąc zawiasy. Do środka, z potężnym podmuchem wiatru, wkroczyli trzej mężczyźni. Wszystkie zmysły Aarona eksplodowały, a on sam zwinął się z bólu, zaskoczony intensywnością doznań. Wiedział, kim są przybysze. Na pewno nie byli ludźmi.

Anioły.

Zafascynowany, patrzył, jak się poruszają. Nie tyle weszli, co raczej wpłynęli do domu – zupełnie jakby do stóp mieli przyczepione jakieś kółka albo gąsienice.

– Co to jest? – krzyknął Tom Stanley, odpychając Aarona na bok. – Wynoście się stąd albo…

Wszystko rozegrało się w mgnieniu oka. Ojciec rzucił się na intruzów z zaciśniętymi pięściami, gotów bronić swojej rodziny i domu. Wtedy z dłoni jednego z aniołów wystrzelił promień jasnego światła. Tom zatoczył się do tyłu i padł na podłogę, zasłaniając dłońmi oczy.

Aaron nie mógł uwierzyć w to, czego był świadkiem. Zupełnie jak w jego śnie. Trzech najeźdźców trzymało w dłoniach miecze. Ogniste miecze.

– Wezwij policję! – wrzasnął do niego ojciec, podnosząc się z ziemi.

Aaron podbiegł, żeby mu pomóc.

– Wstawaj! Musisz wyprowadzić stąd mamę i Steviego!

Jeden z aniołów zmierzał niespiesznie w ich stronę. Jego twarz promieniała w świetle płonącego miecza. W jego – w ich – wyglądzie było coś, co wytrącało Aarona z równowagi. Ich twarze powlekała śmiertelna bladość, zdawali się prawie przezroczyści, do tego symetryczne rysy sprawiały wrażenie zbyt idealnych. Aaronowi zdawało się, że patrzy na sklepowe manekiny, które budzą się do życia.

– Przeraziliśmy cię, małpo? – odezwał się jeden z aniołów, głosem przypominającym drapanie gwoździem o tablicę. – Czy nasza obecność wywołuje w tobie dreszcze?

– Uciekajcie! – wrzasnęła Lori stojąca w drzwiach do salonu.

Trzymała w ramionach bezwładnego, niemal katatonicznego Stevena, którego wielkie, szklane oczy przypominały spodki. Obok stał Gabriel, spięty i najeżony, nie wpuszczając swojej pani do kuchni.

Aaron pomógł ojcu wstać i wepchnął go do salonu. Tymczasem anioł uniósł miecz. Z pleców wyrosły mu cętkowane skrzydła. Aaron i jego ojciec zamarli przerażeni, oniemiali widokiem, który do tej pory był dla nich czymś zupełnie fikcyjnym, czymś z pogranicza mitologii i religii.

Anioł szykował się do zadania ostatecznego ciosu.

– Jesteśmy członkami Straży Anielskiej – zwiastunami waszej zagłady. Przyjrzyjcie nam się uważnie! – zawył,

Płonące ostrze zaczęło opadać w dół i Aaron zasłonił ciałem ojca, by przyjąć na siebie cios. Nagle, kątem oka, dostrzegł jakiś ruch. Tuż obok niego przemknęła żółto-biała, futrzana strzała, zatrzymując się z gracją przed trzymającym miecz napastnikiem i warcząc wściekle.

Gabriel.

– Nie! – wrzasnął Aaron, patrząc, jak jego ukochany pies rzuca się na najeźdźcę.

Labrador z potwornym chrzęstem zacisnął szczęki na nadgarstku ręki z mieczem. Rozległ się odgłos przypominający miażdżenie zębami selera naciowego, który sprawił, że Aaron skrzywił się z bólu.

Anioł wypuścił z ręki miecz, który rozsypał się na tysiące iskier, zanim zdążył dotknąć podłogi i zniknął. A potem zaczął krzyczeć. Aaron nigdy wcześniej nie słyszał czegoś równie upiornego: ni to krakanie kruka, ni to głos wieloryba, ni to pisk hamulców.

– Co się dzieje? – krzyknęła Lori, przyciskając jeszcze mocniej do piersi zawodzące dziecko.

– Musimy się stąd wydostać! – ryknął Tom, podbiegając i obejmując ich ramionami.

Gabriel wisiał aniołowi u nadgarstka, warcząc i szarpiąc go zaciekłe, jakby chciał mu oderwać całe ramię. Anioł zaś wydawał się kompletnie zaskoczony dzikim i gwałtownym atakiem zwierzęcia. Jego dwaj towarzysze, którzy do tej pory stali nieruchomo z tyłu, teraz ruszyli mu z odsieczą.

– Boli mnie, bracia! – zawył zaatakowany Strażnik, rozpaczliwie starając się strząsnąć z siebie Gabriela.

– Zwierzę nie jest takie, jakie być powinno – zmieniło się!

Anioł machnął gwałtownie ręką, zrzucając w końcu psa, który upadł na podłogę.

– Gabriel, do mnie! Natychmiast! – wrzasnął Aaron. Labrador przypadł do ziemi, obnażając kły i warczac na anioły. Gęsta, czarna krew z rozszarpanej ręki aniola kapała na podłogę, tworząc błyszczącą kałużę na żółtym linoleum.

– Nie – powiedział Gabriel pomiędzy kolejnymi warknięciami. – Zabierz stąd mamę, tatę i Steviego. Ja powstrzymam te bestie.

Aaron był zdezorientowany, nie miał pojęcia, co robić.

– Nie zostawię cię! – krzyknął.

Wiedział jednak, że liczy się każda sekunda. Rzucił się ku drzwiom, zgarniając po drodze całą rodzinę. Chciał ulokować ich w samochodzie i wrócić po przyjaciela.