Wtedy Kamael podzielił się z nim tym, co wiedział na temat przepowiedni, która wstrząsnęła Ezekielem i sprawiła, że zaczął inaczej patrzeć na świat.
Spojrzenie upadłego wypełniła nadzieja – nadzieja na przebaczenie, nadzieja na odkupienie, nadzieja dla nich wszystkich. I chociaż Kamael wiedział, iż Zeke jest już prawie martwy, nie mógł wyrzucić z pamięci wspomnienia tamtej chwili. Postanowił, że posłuży się wiarą upadłego anioła niczym sztandarem, który rozwieje wszystkie trapiące go w ostatnim czasie wątpliwości i pozwoli odnieść decydujące zwycięstwo nad wrogiem.
Uskrzydlony nadzieją Ezekiela, Kamael nieoczekiwanie obrócił się w powietrzu, zaskakując jednego z czterech aniołów, którzy siedzieli mu na ogonie. Ciął mieczem z całych sił, odrąbując jednym potężnym ciosem głowę nieprzyjaciela. Patrzył, jak ten spada, wirując, w dół i rozbija się w drobny mak na idealnie przystrzyżonym podmiejskim trawniku.
Wyobraził sobie, jak ludzie błogo śpią w swoich domach, nieświadomi krwawej bitwy rozgrywającej sie nad ich głowami. Moc, której Werchiel użył podczas ataku na dom Aarona, musiała być naprawdę potężna.Kamael zadumał się nad tym przez chwilę, po czym rzucil się z powrotem w wir walki.
Widząc, jaki los spotkał ich towarzysza, trzej pozostali aniołowie pierzchli w różnych kierunkach, dając Kamaelowi czas, by poszukał na niebie prawdziwego wroga – Werchiela. Jeżeli go pokona, jego podwładni zostaną pozbawieni dowódcy i prawdopodobnie zrezygnują, uciekając z pola bitwy – przynajmniej do czasu znalezienia nowego głównodowodzącego. A to da Aaronowi wystarczająco dużo czasu, żeby uciec i schronić się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie będzie miał okazję pogodzić się z niespodziewanym zwrotem w swoim życiu.
Dwóch z trzech prześladowców Kamaeła odzyskało odwagę i rzuciło się na niego zza chmur. Zdradziły ich jednak mrożące krew w żyłach okrzyki podniecenia. Kamael uprzedził atak, stawiając im opór z zaciekłością, jakiej nie pamiętał od czasu zakończenia Wielkiej Wojny. Aniołowie wyglądali na zaskoczonych, jakby byli przekonani, że tyle lat przebywania wśród ludzi osłabiło ich nieprzyjaciela.
Było jednak wręcz przeciwnie. Kamael wymachiwał mieczem, jakby był on przedłużeniem jego ręki. Zataczając ostrzem szerokie kręgi, odrąbał jednemu z nadlatujących aniołów skrzydła, drugiego zaś wypatroszył niczym gęś. Jakaś część jego natury gardziła taką przemocą. W końcu byli to jego dawni żołnierze, którzy poszliby za nim w najbardziej beznadziejny bój, gdyby tylko o to poprosił. Ale z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że wspólnie walczyli bardzo dawno temu. Nie był już tą samą istotą, która dowodziła kiedyś niebiańskimi oddziałami – a oni nie pozostawali już na jego rozkazach. W ich oczach płonęła nienawiść i okrucieństwo, które karmiło się bezsensownym odbieraniem życia. Gdyby nadal był ich dowódcą, w jego spojrzeniu odbijałoby się to samo zimne poczucie wyższości, które teraz widać było w oczach Werchiela.
Z zamyślenia wyrwał go jakiś dobiegający z dołu dźwięk. Kamael zawisł w powietrzu, korzystając ze sprzyjających powiewów wiatru i uważnie nasłuchiwał. Dźwięk dochodził z domu Aarona i Kamael pomyślał w pierwszej chwili, że Werchielowi udało się zmylić jego czujność i dopaść Nefilima.
Wtedy ponownie usłyszał ten dźwięk i rozpoznał go. To był krzyk – bitewny krzyk.
W otworze w dachu pojawiło się coś, co z nieprawdopodobną szybkością wzlatywało do góry na czarnych jak noc skrzydłach. Istota ta ściskała w ręce ogromny płonący miecz, a dobrze znane Kamaelowi symbole, pokrywające jej ciało świadczyły, że miał do czynienia z jednym z największych niebiańskich wojowników.
Wtedy Kamael zorientował się, kogo ma przed sobą, To był powiernik nadziei, który miał dać początek nowym, lepszym czasom. Aaron Corbet zakończył proces transformacji. Kamael przyglądał mu się z podziwem, w miarę jak czarnoskrzydły anioł się zbliżał. Nigdy wcześniej nie widział kogoś tak potężnego i zachodził w głowę, który z mieszkańców Nieba mógł spłodzić tego wspaniałego wojownika.
Strażnicy natychmiast rzucili się na przybysza, niczym stado rekinów, które wyczuły krew w wodzie. Okrążyli go, oceniając możliwe słabe punkty nowego wroga, a potem zaatakowali. Kamael patrzył oniemiały, jak Aaron się broni.
Z przyjemnością oglądało się Nefilima w akcji – z szeroko rozpostartymi skrzydłami spadał z nieba na swoich wrogów, siejąc w ich szeregach śmierć i zniszczenie.
– I to, twoim zdaniem, ma nas wszystkich ocalić? – Kamael usłyszał głos za plecami.
Odwrócił się gwałtownie, z mieczem gotowym do ataku. Po raz drugi w ciągu jednego dnia dał się podejść Werchielowi. Teraz znalazł się naprawdę blisko. Zbyt blisko.
– Ja widzę tu tylko śmierć i pożogę – zawył dziko Werchiel i cisnął ognistym sztyletem. Było za późno na jakąkolwiek reakcję. Kamael mógł jedynie patrzeć, jak gorące ostrze przecina mu skórę i zatapia się w ciele, paląc wszystko na swojej drodze. Poczuł nagły i otępiający ból. Nie zdążył nawet krzyknąć. Runął w dół, tracąc po drodze przytomność, zanim uderzył w ziemię.
Werchiel obserwował lot zdrajcy prosto w objęcia śmierci.
– To nie musiało się tak skończyć – powiedział z nieskrywanym żalem. – Ten świat mógł należeć do nas, gdybyś nie dał sobie zatruć umysłu urojeniami istot niższych od ciebie.
Jeden z jego żołnierzy wydał przeraźliwy okrzyk i Werchiel odwrócił wzrok, skupiając z powrotem swoją uwagę na rozgrywającej się tuż obok powietrznej bitwie.
– Przeklęty Nefilim! – wycedził, patrząc jak kolejny członek jego elitarnej gwardii ginie pod ciosem ognistego ostrza.
Jak to możliwe, że ta bestia walczy z taką zawziętością? – zapytał sam siebie, przyglądając się z perwersyjnym podziwem, jak Aaron porusza się w powietrzu na czarnych skrzydłach. Zupełnie jakby miał je od urodzenia i był stworzony do podniebnych lotów. Werchiel z trudem pojmował, że ta sama istota, która w myśl przepowiedni miała zjednoczyć na nowo Niebo i Ziemie, jeszcze kilka dni temu uważała się za marnego czlowieka z krwi i kości.
Następny spośród żołnierzy krzyknął i niczym plonaca kula runął w dół. Styl walki Nefilima był prymitywny i nieobliczalny, brakowało mu dyscypliny – a mimo to walczył z nieposkromionym okrucieństwem i niebywala skutecznością. Jego wrogowie nie wiedzieli, czego mogą się po nim spodziewać. Gwardziści Werchiela zmiękli przez te wszystkie stulecia, bo brakowało im godnego rywala, z którym mogliby się zmierzyć. Ale Werchiel znał swojego wroga. Uosabiał wszystko, z czym walczył i czym tak gardził. Nie mógł się już doczekać, aż zobaczy jego upadek i ostatecznie zatriumfuje.
Zniszczenie tego potwora, symbolu wynaturzonej przyszłości, której Werchiel nie był nawet w stanie sobie wyobrazić, będzie największym zwycięstwem w jego życiu. Wystarczy zabić Nefilima, a wraz z nim zginie złowieszcza przepowiednia, której tak się obawiał.
Werchiel wciąż mógł posłużyć się sztyletem, którym zadał śmiertelny cios swojemu byłemu dowódcy. Odrzucił go jednak w myślach i wyobraził sobie inną broń – tę, którą uważał za największą świętość. Nie korzystał z niej od czasu wojny z Poranną Gwiazdą. Był to miecz, który nazywał Posłańcem Smutku – stworzony wyłącznie do największych i najważniejszych pojedynków. A właśnie takim pojedynkiem był ten, który go czekał. Miecz zmaterializował się w jego dłoni i Werchiel odniósł go, wskazując czubkiem ostrza Królestwo Niebieskie. A potem posługując się starożytnym zaklęciem, używanym przez aniołów w celu poskramiania żywiolów, przywołał potężną burzę. Burzę, która pomoże mu pokonać najgorszego z diabłów.
Burzę, która zmyje raz na zawsze ohydne bluźnierstwo przepowiedni.