Выбрать главу

– Gdyby zniknęła Aniuta, ekscelencjo, na Polińkę nieuchronnie padłoby podejrzenie, że zabiła siostrę z zemsty, a wtedy śladów morderstwa szukano by s-staranniej. To raz. Zniknięcie zakochanej dziewczyny jednocześnie z Francuzem wysunęłoby na plan pierwszy hipotezę, że to właśnie ucieczka, a nie zbrodnia. To dwa. No i wreszcie udając Aniutę, mogła kiedyś w przyszłości wyjść za Renarda, nie zdradzając się przedwcześnie. Najprawdopodobniej to właśnie się stało w dalekim Rio de Janeiro. Jestem pewien, że Polińka wyjechała tak daleko od ojczyzny, aby spokojnie się połączyć z obiektem swoich uczuć. – Asesor kolegialny odwrócił się do lekarza dworu. – Pański argument, że bliscy potrafią rozróżnić bliźnięta, jest ze wszech miar słuszny. Wszelako proszę zauważyć, że lekarz domowy Karakinów, którego oszukać z pewnością by się nie dało, niedługo przedtem zmarł. A przy okazji, domniemana Aniuta po owej fatalnej nocy zmieniła się nie do poznania – jakby się s-stała inną osobą. Z uwagi na szczególne okoliczności wszyscy uznali to za rzecz naturalną. W rzeczywistości zaś przemiana nastąpiła w Polińce, ale czyż można się dziwić, że nie pozostało w niej śladu poprzedniej żywości i wesołości?

– A śmierć starego księcia? – zapytał Siergiej Iljicz. – Bardzo dogodna dla zbrodniarki.

– Tak, wielce podejrzana śmierć – zgodził się Fandorin. – Całkiem możliwe, że użyto trucizny. – Autopsji, oczywiście, nie przeprowadzono, uznano nagły zgon za skutek ojcowskiej rozpaczy i skłonności do apopleksji, a tymczasem całkiem prawdopodobne, że po takiej nocy otrucie ojca było już dla Polińki drobnostką. Zresztą nawet dziś nie jest za późno na ekshumację. Trucizna długo się zachowuje w tkance kostnej.

– Założę się, że książę został otruty – powiedziała szybko Lidia Nikołajewna, odwracając się do Archipa Hiacyntowicza.

Ten udał, że nie słyszy.

– Pomysłowa hipoteza. I sprytna – powiedział powoli. – Wszelako trzeba niezwykłej imaginacji, by wyobrazić sobie księżniczkę Karakiną w stroju Ewy, ćwiartującą nożem do chleba zwłoki własnej siostry.

Znów zaczęli mówić wszyscy naraz, z jednakowym zapałem broniąc obu punktów widzenia, przy czym damy skłaniały się głównie ku hipotezie Fandorina, a panowie ją kwestionowali, uważając za niewiarygodną. Sam winowajca sporu nie brał udziału w dyskusji, chociaż słuchał argumentów stron z dużym zainteresowaniem.

– Ach, no i dlaczego pan milczy! – zaapelowała doń Lidia Nikołajewna. – Przecież ten człowiek (wskazała na Mustafina) Baprzecza rzeczom oczywistym, byle tylko nie oddać zakładu! Niechże pan mu powie. Niech pan poda jakieś uzasadnienie, które każe mu zamilknąć!

– Czekam, aż wróci pani lokaj Matwiej – odparł krótko Erast I ‘ietrowicz.

– A dokąd pan go posłał?

– Do kancelariii generała-gubernatora, do punktu telegraficznego, czynnego przez c-całą dobę.

– Ale to przecież na Twerskiej, pięć minut drogi pieszo, a minęła już przeszło godzina – zdziwił się ktoś.

– Kazałem Matwiejowi zaczekać na odpowiedź – wyjaśnił Urzędnik do specjalnych poruczeń i znów umilkł, a uwagę obecnych ściągnął na siebie Archip Hiacyntowicz, który wygłosił obszerną mowę, dowodzącą całkowitego nieprawdopodobieństwa hipotezy Fandorina z punktu widzenia kobiecej psychologii.

W najefektowniejszym momencie, kiedy Mustafin przekonująco prawił o odwiecznych właściwościach kobiecej natury, która wstydzi się nagości i nie znosi widoku krwi, cicho otworzyły się drzwi i wszedł długo wyczekiwany Matwiej. Stąpając bezszelestnie, podszedł do asesora kolegialnego i z ukłonem podał mu złożoną kartkę.

Erast Pietrowicz rozwinął ją, przeczytał, kiwnął głową. Gospodyni, pilnie śledząca wyraz twarzy młodego człowieka, nie wytrzymała i razem z krzesłem przysunęła się do niego.

– No i co? – szepnęła.

– Miałem rację – również szeptem odrzekł Fandorin.

W tym momencie Odincowa triumfalnie przerwała mówcy:

– Dość tych bzdur, Archipie Hiacyntowiczu! Co pan może wiedzieć o kobiecej naturze, skoro nigdy pan nie był nawet żonaty! Erast Pietrowicz ma ostateczny dowód!

Wzięła od asesora kolegialnego blankiet telegraficzny i puściła go z rąk do rąk.

Goście ze zdumieniem przeczytali depeszę, składającą się zaledwie z trzech słów: „Tak. Tak. Nie.”.

„I to wszystko? Co to ma znaczyć? I skąd?” – taki był ogólny ton pytań.

– Telegram został wysłany z rosyjskiej misji w B-Brazylii – zaczął wyjaśniać Fandorin. – Widzicie państwo dyplomatyczną pieczęć? U nas w Moskwie jest noc, a w Rio de Janeiro akurat godziny urzędowania. Właśnie na to liczyłem, każąc Matwiejowi czekać na odpowiedź. Co się zaś tyczy depeszy, to poznaję lakoniczny styl Karła Iwanowicza. Mój liścik brzmiał tak. Matwieju, zwróćcie mi kartkę, którą wam dałem. – Erast Pietrowicz wziął od lokaja papier i przeczytał: – „Karłusza, przekaż szybko, co następuje. Czy przebywająca w Brazylii poddana rosyjska, urodzona księżniczka Karakina, jest zamężna? Jeśli tak, to czy jej mąż jest kulawy? I jeszcze jedno: czy księżniczka ma na prawym policzku znamię? Wszystko to jest mi potrzebne do zakładu. Fandorin”. Z odpowiedzi posła wynika wyraźnie, że k-księżniczka wyszła za mąż za chromego mężczyznę i nie ma żadnego pieprzyka na policzku. Po co jej teraz pieprzyk? W dalekiej Brazylii nie potrzeba się uciekać do takich wybiegów. Jak zatem widzicie, panie i panowie, Polińka żyje i szczęśliwie wyszła za swojego Renarda. Straszliwa bajka ma prawdziwie idylliczne zakończenie. A propos, brak znamienia potwierdza dodatkowo, że Renard był współuczestnikiem zabójstwa i świetnie wie, że poślubił właśnie Polińkę, a nie Aniutę.

– No to każę posłać po Caravaggia – powiedziała ze zwycięskim uśmiechem Lidia Nikołajewna Odincowa do Archipa Hiacyntowicza.

Z ŻYCIA WIÓRÓW

Ktoś miał pecha

Pięć osób? Chyba trochę za dużo, jak na „ściśle poufną rozmowę” – była to pierwsza myśl, jaka przyszła do głowy Erastowi Pietrowiczowi, kiedy wszedł do gabinetu prezesa kompanii kolejowej „Von Mack i Synowie”.

Asesor kolegialny powitał obecnych ukłonem i zatrzymał wzrok na mężczyźnie zasiadającym u szczytu stołu. Był to bez wątpienia baron Siergiej Leonardowicz von Mack, do którego skierowali Fandorina przełożeni w celu odbycia wspomnianej rozmowy. Należało oczekiwać, że baron przedstawi urzędnika do specjalnych poruczeń pozostałym: łysemu jegomościowi o ponurej fizjonomii, zapłakanej niemłodej kobiecie i dwóm młodym ludziom o jednakowych, nieco rybich oczach (Siergiej Leonardowicz miał takie same – więc chyba bracia). Wszyscy poza łysym byli w czerni, a trzej bracia von Mack mieli jeszcze żałobne opaski na rękawach.

O dziwo, żadne prezentacje nie nastąpiły. W odpowiedzi na ukłon szef przedsiębiorstwa jedynie lekko skinął głową i wyjaśnił, zwracając się do ponurego jegomościa:

– Może pan kontynuować. To… Przyjaciel rodziny. Bez znaczenia – i machnął lekceważąco ręką. – Proszę, panie Waniuchin. Zaczął pan mówić o Sternie.

Erast Pietrowicz nie przywykł, by machano na niego ręką jak na muchę czy komara, i lekko uniósł brew, usłyszawszy wszelako nazwisko ponurego jegomościa, cofnął brew na miejsce.

Ach, więc to on. Sam Zosim Prokofjewicz Waniuchin.

Fandorin wiele słyszał o tym człowieku, ale widział go po raz pierwszy i szczerze mówiąc, nieco się rozczarował. Waniuchin, żywa legenda policji wywiadowczej, przypominał lokaja z bogatego, ale niezbyt dystyngowanego domu: naga czaszka z obu stron obramowana niedorzecznymi bokobrodami, kołnierzyk co prawda lśniąco biały, ale przesadnie okazały halsztuk, a do tego perłowa szpilka, kompletnie niepasująca do malinowej kamizelki. Ale jakże oceniać człowieka, a przy tym mężczyznę, po ubraniu? W swoim czasie Waniuchin rozwiązał wiele zagmatwanych spraw. Pomyśleć tylko: zwykły policjant, a dosłużył się generała, naczelnika petersburskiej policji kryminalnej – wszystko zaś dzięki wrodzonemu sprytowi i zaciętości buldoga.