Anton Maksimilianowicz potrząsnął lejcami, żeby popędzić konia – prawie całkiem się już ściemniło i w gąszczu zaczął groźnie pohukiwać jakiś ptak nieznanego Anisijowi gatunku.
– Jaka niespodzianka? – nie wytrzymał znów młody człowiek.
– Ano, niechże pan sam powie. W zeszłym roku, pisząc testament, Baskakowa była rześką damą w sile wieku, tyle że z siniakami na całych plecach. Poza tym miała prawowitego spadkobiercę, rumianego podporucznika z wielkimi wąsiskami, a zapisywać, mówiąc między nami, niespecjalnie miała co. Miesiąc temu zaś nastąpiły jedno po drugim trzy wydarzenia – dwa smutne i jedno radosne, i wszystko się zmieniło… Krakwy, krakwy kwaczą nad bagnem – wymamrotał nagle prezes nasłuchując i na jego twarzy odmalowało się rozczulenie. – To tutejsze kaczki, bardzo rzadki gatunek. Tu jest wiele rzadkich ptaków. Chłopi kłusownicy prawie wszystkie wytępili, ale teraz – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – nikt się nie zapuszcza na bagna, no i krakwy się namnożyły. Już niedługo będzie można się wybrać ze strzelbą. Mam dom po tamtej stronie mokradeł. Cóż, ruiny rodowego gniazda. Pochłaniają mnie obowiązki publiczne, nie mam głowy do gospodarstwa. A zresztą, co to za gospodarstwo. – Anton Maksimilianowicz machnął ręką. – Rzuciłbym to wszystko, gdyby nie uroki natury i nie polowanie. Pan poluje?
– Ja? – Tulipanow skrzywił się, niezadowolony ze zmiany tematu. – Nie.
– A ja, grzeszny, tak.
– Wspomniał pan o smutnych i radosnych wydarzeniach – naprowadził Anisij niezdyscyplinowanego narratora na właściwy temat.
– Aha, tak. Najpierw przyszła smutna wiadomość z Pamiru. Podporucznik Baskakow poległ w potyczce z Afgańczykami. Sofia Konstantinowna, wstrząśnięta, dostała ataku serca. A trzy dni później stało się z nią właśnie to. No to, z powodu czego pan tu przyjechał.
Blinow zniżył głos, chociaż dokoła nie było żywej duszy, a Tulipanow znowu obraził się na szefa. Jak można tak nieładnie postępować z oddanym pomocnikiem?
– Ledwie pochowano Baskakowa, ledwie Warwara Iljiniczna objęła swoje nieoczekiwane dziedzictwo, kiedy rozeszła się wieść o budowie kolei.
– I co spadkobierczyni? – zainteresował się Anisij. – Pewnie oszalała z tego wszystkiego? Nie było ani grosza, a tu nagle miliony.
– Z początku to się chyba raczej przestraszyła. Przybiegła do mnie po pociechę i wsparcie – byłem wtedy jej najlepszym powiernikiem. A muszę panu powiedzieć, że Warwara Iljiniczna wcześniej wyznawała ideę ofiarnictwa. Chciała służyć ludowi i społeczeństwu, wyuczyć się na nauczycielkę albo akuszerkę. Ileż razy oboje snuliśmy marzenia, jak rozkwitnie nasza skromna kraina, jeśli tylko wydarzy się jakiś cud – zbudują fabrykę albo jakiś dalekowzroczny przedsiębiorca postanowi osuszyć Gniłowskie Bagna, albo jakiś bogacz rodem z tych okolic zapisze w testamencie sto albo dwieście tysięcy na unowocześnienie rodzinnego powiatu… – Anton Maksimilianowicz westchnął i Tulipanow wyobraził sobie żywo następujący obraz: nieco sterany życiem, ale jeszcze całkiem jary działacz społeczny i skromna, niebrzydka panna, ciche wieczory, stary dwór. Z pewnością nie obeszło się tu bez romantycznych wzlotów.
– I co? Warwara Iljiniczna po wzbogaceniu rozmyśliła się w kwestii darowizny na rozwój powiatu?
– Nie od razu. – Blinow westchnął z jeszcze większą goryczą. – Najpierw zapewniała, że ani trochę się nie zmieniła. Nawet napisała testament: po mojej śmierci cały mój majątek ma przejść na rzecz społeczności Pachrińska…
– Cóż, to tylko pusty gest – rzekł z uśmiechem sekretarz gubernialny. – Kaprys młodej dziewczyny.
Prezes obejrzał się na moskiewskiego gościa.
– O nie, szanowny Anisiju Pitirimowiczu, wcale nie pusty. Wszak Warwara Iljiniczna ma suchoty. Zawsze żyła w przekonaniu, że umrze młodo. Stąd ta ofiarność, stąd bezinteresowność. Ale, rzecz jasna, zaraz zleciały się sępy. Jegor Iwanowicz Papachin zaproponował za posiadłość już nie trzydzieści tysięcy, ale o wiele więcej. A budowniczy, Tatar Machmetszyn, który chce otworzyć w baskakowskich lasach lecznicę z pijalnią kumysu, dwa razy więcej niż Papachin. Namącili Warwarze Iljinicznie w głowie – że podobno teraz suchoty leczą w Szwajcarii, naopowiadali jej a to o Paryżu, a to o Mentonie… No i w ten sposób stałem się persona non grata.
Drogi prawie w ogóle nie było już widać – tylko gęsta ściana zarośli po obu stronach, a na przedzie między wierzchołkami wysokich sosen migocący gwiazdami czarny skrawek nieba.
Koń nagle zachrapał, zaczął przysiadać na tylnych nogach
I Anisijowi serce zamarło. Przed nimi na poboczu stał Ktoś – cały biały, wąski, wysoki i wydawał cienkie, niesamowite dźwięki. Wykapany zły dziad czarownik, którym w dzieciństwie straszyła go matula: że łapie niegrzeczne dzieci do wora i zanosi do piekła.
Anton Maksimilianowicz ściągnął lejce i zacmokał, uspokajając przestraszonego konia.
– Władimirze Iwanowiczu, to pan? Z Olchowki?
Straszliwy Ktoś przestał wydawać żałosne dźwięki i poruszył się. Okazało się, że to nie żaden zły dziad, tylko bardzo wysoki i chudy chłop w białej, wypuszczonej na wierzch koszuli, zgrzebnych portkach i łapciach. Światło księżyca padło na jego twarz, ukazując brodate oblicze z zapadniętymi policzkami, ciemne jamy głęboko osadzonych oczu i cienką fujarkę w ręku.
– Dobry wieczór, Antonie Maksimilianowiczu – przemówił chłop łagodnym, miłym głosem, a Tulipanowowi złożył lekki ukłon – wcale nie po chłopsku, tylko jak najbardziej salonowo. – Zgadł pan. Byłem w Olchowce u staruszków, zapisywałem miejscowe powiedzonka. I dostałem fujarkę. Niezwykły tembr, nie uważa pan?
– Tak, okropny – zgodził się prezes. – Anisiju Pitirimowiczu, pozwoli pan, to jest Władimir Iwanowicz Pietrow, prawdziwy rosyjski człowiek i znawca ustnej twórczości ludowej. Nie interesuje go nic na świecie prócz folkloru i chłopskiego rękodzieła. Przybył do nas z samego Petersburga, a kwateruje właśnie w Baksakowce – właściwie poza tym nie byłoby gdzie. Doskonale się składa – będzie pańskim przewodnikiem. A to jest pan Tulipanow, urzędnik z kancelarii generała-gubernatora. Przysłany dla zbadania znanej panu historii.
A zatem wszystkim, absolutnie wszystkim, nawet temu grajkowi na fujarce, historia jest znana!
Pożegnali się z Blinowem od razu i petersburski uczony poprowadził Anisija krótszą drogą przez las. W odróżnieniu od gadatliwego prezesa ziemstwa, etnograf był milczący. Nie oglądał się na towarzysza i tylko od czasu do czasu wydobywał ze swej fujarki żałosne i, jak się wydawało Tulipanowowi, nieżyczliwe trele.
Przez jakieś pięć minut młody człowiek czekał cierpliwie w nadziei, że rozmowa nawiąże się w naturalny sposób: o tutejszych ludziach albo chociaż o pachrińskim folklorze, o czymkolwiek. Nie doczekawszy się, zainicjował ją sam.
– Jako specjalista od legend zapewne często wysłuchuje pan różnych dziwnych historii. Jeszcze dziwniejszych niż ta, o której wspomniał Anton Maksimilianowicz – zaczął niezbyt zręcznie, zmierzając do właściwego tematu.
– Dziwniejszej historii chyba nie ma – wymamrotał Pietrow, ale po tym obiecującym początku znowu zamilkł.
Wobec tego Tulipanow postanowił zaatakować prosto z mostu, żeby raz na zawsze skończyć z szaradami.
– Zauważyłem, Władimirze Iwanowiczu, że nie chce pan rozmawiać ze mną o wydarzeniach w Baskakowce. Dlaczego? Czy ma pan ku temu jakieś szczególne powody?
Był to świetny sposób na rozwiązanie języka milczkowi: zaskoczyć nagłym atakiem i zmusić, by zaczął się usprawiedliwiać. Tego psychologicznego podstępu nauczył kiedyś Anisija przemądry Erast Pietrowicz.
Manewr podziałał natychmiast – nawet lepiej, niż można się było spodziewać. Pietrow skulił się nagle, odwrócił i przepraszająco rozłożył kościste ręce.