W strumieniu leżały duże kamienie wystające ponad powierzchnię wody. Przeszła po nich na drugą stronę. Szła dalej, wyrzucając na przemian ramiona i oddychając głęboko. Wiedziała, że zawartość tlenu w powietrzu była mniejsza niż na Rotorze. Gdyby chciała biec, szybko zmęczyłaby się, ale nie miała zamiaru biegać. Nie chciała zużywać zapasów swojego świata.
Chciała widzieć wszystko dokładnie!
Spojrzała za siebie. Wzniesienie Kopuły ciągle jeszcze było dobrze widoczne. Dostrzegła wyraźnie szklaną półkulę, w której znajdowało się obserwatorium astronomiczne. Zdenerwowało ją to. Chciała odejść wystarczająco daleko, by odwróciwszy się widzieć tylko linię postrzępionego horyzontu, bez żadnych śladów bytności ludzi, poza jej własnymi śladami.
(A może powinna wezwać Kopułę? Powiedzieć matce, że idzie dalej? Nie, znowu musiałaby się kłócić. Tak czy inaczej odbierają jej sygnały. Wiedzą, że żyje i porusza się. Postanowiła nie odpowiadać nawet wtedy, gdyby ją wołali. Tak! Musi mieć trochę spokoju.)
Jej oczy przyzwyczaiły się do różowości Nemezis i otaczającego krajobrazu. W zasadzie nie były to tylko róże: cały świat pokryty był plamami światła i cienia, purpurą i pomarańczem wpadającym tu i ówdzie w jasną żółć. Oczy Marleny odbierały całą paletę barw, niemal tak różnorodną jak na Rotorze, lecz mniej krzykliwą.
Co stanie się, jeśli kiedyś ludzie osiedlą się na Erytro, zaprowadzą własne porządki, zbudują miasta? Czy nie zepsują tego wszystkiego? A może nauczeni przykrymi doświadczeniami z Ziemi zaczną postępować inaczej, sprawią, że ten dziewiczy świat nie zmieni się w kolejne piekło?
Czyje piekło?
To był problem. Ludzie zazwyczaj różnią się koncepcjami, kłócą ze sobą i chodzą różnymi drogami. A może byłoby lepiej zostawić Erytro w spokoju?
Jednak planeta potrzebna była ludziom. Tak jak jej. Było jej dobrze na tym świecie. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła się tu bardziej w domu niż na Rotorze.
A może istniało w niej jakieś niejasne, atawistyczne wspomnienie Ziemi? Może jej geny zawierały pragnienie życia na olbrzymim, niekończącym się świecie? Pragnienie, którego nie mogło zaspokoić małe, sztuczne, obracające się w kosmosie miasto? Czy to możliwe? Ziemia była przecież zupełnie inna niż Erytro. Jedynym podobieństwem były rozmiary obydwu globów. A jeśli przechowywała Ziemię w swoich genach, czyż nie było tak samo z resztą ludzi? Musi istnieć jakieś wytłumaczenie. Marlena potrząsnęła głową. Myśli kłębiły się w niej niczym gwiazdy w otaczającym Wszechświecie. Erytro wcale nie wyglądała dziko. Na Rotorze rosły co prawda sady i zboże, wszędzie była zieleń i bursztynowe światło, prosta nieregulamość siedzib ludzkich. Tutaj na Erytro widziało się natomiast samą ziemię pełną porozrzucanych skał, ciśniętych na chybił trafił czyjąś olbrzymią ręką. Dziwnych, milczących skał poprzecinanych strumieniami wody płynącej niemal w każdej szczelinie. I żadnego życia, jeśli nie liczyć miliardów maleńkich bakteriopodobnych komórek, które dostarczały tlenu do atmosfery, pobierając energię z czerwonych promieni Nemezis.
Nemezis, jak każdy czerwony karzeł, jeszcze przez kilkaset miliardów lat będzie zaopatrywać Erytro w swoje ciepło, dbając tym samym o kolejne pokolenia prokariotów zamieszkujących planetę. Zgaśnie ziemskie Słońce, zgasną inne jaśniejsze gwiazdy znacznie młodsze od Słońca, a Nemezis ciągle będzie świeciła na krążącą wokół Megasa Erytro wraz z jej rodzącymi się i umierającymi prokariotami.
Ludzie nie mają prawa zmieniać tego odwiecznego porządku rzeczy. Lecz nawet gdyby została tu sama, musiałaby jeść i mieć jakieś towarzystwo.
Mogłaby, co prawda, chodzić od czasu do czasu do Kopuły po zapasy, spotykać się tam z ludźmi, a jednocześnie spędzać większość czasu samotnie na powierzchni planety. Ale czy inni nie poszliby jej śladem? Nie mogłaby im zabronić. I co stałoby się wtedy z jej Edenem, czyż nie zniszczyliby go? Czy ona sama nie niszczyła Edenu tylko dlatego, że zdecydowała się przekroczyć jego bramy? Ona sama?
— Nie! — krzyknęła z całych sił. Krzyknęła bardzo głośno, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy obca atmosfera zadrży od jej głosu i czy posłusznie poniesie go dalej.
Słyszała samą siebie bardzo wyraźnie, ale w płaskim terenie nie było echa. Jej krzyk umilkł, gdy tylko zamknęła usta. Odwróciła się za siebie. Kopuła była teraz niewyraźnym cieniem na horyzoncie. Prawie niewidocznym, chociaż ciągle zaznaczała swoją obecność. Marlena chciała całkowicie stracić ją z oczu. Chciała widzieć tylko siebie i Erytro.
Usłyszała lekki szum wiatru, który nagle zwiększył szybkość. Ciągle był jednak bardzo słaby, temperatura nie zmniejszała się, było wspaniale.
Było to odległe „Ah-h-h-h."
Powtórzyła radośnie: „Ah-h-h-h-h."
Spojrzała zaciekawiona na niebo. Prognozy zapowiadały na dzisiaj brak zachmurzenia. Czy możliwe, aby burze pojawiały się tak nagle? Czy zacznie wiać silny wiatr? Czy na niebie pojawią się chmury, z których spadnie deszcz i zmoczy ją zanim dobiegnie do Kopuły?
To było głupie, tak samo głupie jak meteoryty. Oczywiście, że na Erytro padał deszcz, ale na niebie widać było teraz jedynie kilka różowych obłoków. Przesuwały się leniwie po ciemnym, różowawym tle. Nie zbliżała się żadna burza.
„Ah-h-h-h-h" wyszeptał wiatr. „Ah-h-h-h-h ay-y-y-y."
Był to podwójny dźwięk. Martena zdziwiła się. Skąd pochodził? Sam wiatr nie mógł wydawać takich odgłosów.
Musiał napotkać jakąś przeszkodę i gwizdał omijając ją. Ale w pobliżu nie było żadnej przeszkody.
„Ah-h-h-h-h ay-y-y-y-y uh-h-h-h-h."
Teraz dźwięk był potrójny z akcentem na drugą część.
Marlena, zamyślona, rozejrzała się dookoła. Nie miała pojęcia, skąd dochodzi ten dźwięk. Coś musiało wibrować — inaczej nie byłoby dźwięku — ale nie widziała niczego takiego, nic też nie czuła.
Erytro wyglądała pusto i spokojnie. Nie mogła mówić.
„Ah-h-h-h ay-y-y-y uh-h-h-h."
Znowu. Wyraźniej niż poprzednio. Było to tak, jak gdyby ktoś szeptał w jej własnej głowie. Serce zamarło w niej na tę myśl. Poczuła, że robi jej się zimno.
Nic nie może się stać jej głowie. Nic!
Czekała na kolejny dźwięk. I wreszcie nadszedł, głośniejszy i wyraźniejszy niż poprzednio. Brzmiał teraz bardziej władczo, pewniej siebie. Próby przyniosły efekt.
Próby? Próby czego?
I zupełnie nieświadomie pomyślała: „Brzmi to jak gdyby ktoś. kto nie zna spółgłosek, próbował wypowiedzieć moje imię.”
I niczym na sygnał usłyszała kolejny władczy rozkaz (a może to poprzednia myśl wyostrzyła jej wyobraźnię):
“Mah-h-h lay-y-y nuh-h-h.”
Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zakryła dłońmi uszy.
„Marlena” — pomyślała.
A potem usłyszała kolejny dźwięk naśladujący jej myśclass="underline"
„Mahr-Lay-nah.”
A potem jeszcze raz, bezbłędnie l zupełnie normalnie: „Marlena.”
Wzdrygnęła się. Rozpoznała głos. To był Orinel, Orinel z Rotora, którego nie widziała od dnia, kiedy powiedziała mu. że Ziemia zostanie zniszczona. Zupełnie o nim zapomniała, a kiedy już przypomniała sobie, to było to bolesne wspomnienie.
Dlaczego słyszała jego głos skoro go tutaj nie było? Dlaczego słyszała w ogóle jakiś głos, skoro nikogo tutaj nie było?