— I co się stało z twoim paserem?
— Nic. — Finn zmarszczył czoło. — Zostawił tę sprawę. Spojrzeliśmy tylko w tę fantastyczną plątaninę zależności T-A, i to wszystko. Jimmy musiał jakoś dotrzeć do Straylight i zwinąć głowę, a Tessier-Ashpool posłali po nią ninję. Smith postanowił o wszystkim zapomnieć. Może był sprytny. — Spojrzał na Molly. — Villa Straylight. Czubek wrzeciona. Teren ściśle prywatny.
— Sądzisz, że są właścicielami tego ninji?
— Smith tak uważał.
— Spore koszty — mruknęła. — Ciekawe, co się stało z tym małym ninją. Jak myślisz, Finn?
— Pewnie trzymają go w lodzie. I rozmrażają w razie potrzeby.
— No dobra — wtrącił Case. — Wiemy, że Armitage dostaje zlecenia od SI zwanej Wintermute. Do jakich wniosków to prowadzi?
— Na razie do żadnych — stwierdziła Molly. — Ale mam dla ciebie pewną robótkę na boku.
Podała mu złożony skrawek papieru. Rozwinął. Współrzędne sieci i kody wejściowe.
— Czyje to?
— Armitage’a. Jakaś jego baza danych. Kupiłam od Modernów. Osobna umowa. Gdzie to?
— W Londynie — oświadczył Case.
— Włam się — rzuciła ze śmiechem. — Przynajmniej raz spróbuj zarobić na utrzymanie.
Case stał na zatłoczonym peronie, czekając na pociąg trans-OMBA. Pił od chwili rozstania z Molly, która pewnie już od kilku godzin była na poddaszu z konstruktem Płaszczaka w zielonej torbie.
Nie dawala mu spokoju myśl o Płaszczaku jako konstrukcie, kasecie ROM odtwarzającej umiejętności zmarłego, jego obsesje i odruchy… Pociąg nadjechał, dudniąc na czarnej ścieżce indukcyjnej, a drobny pył posypał się ze szczelin w stropie tunelu. Case poczłapał do najbliższych drzwi. W drodze obserwował pasażerów. Para drapieżnych Chrześcijańskich Uczonych przesuwała się w stronę trójki młodych techniczek biurowych, noszących na rękach stylizowane hologramy waginy; różowa wilgoć migotała w ostrych światłach lamp. Techniczki oblizywały nerwowo doskonałe w kształcie wargi i spod metalizowanych powiek spoglądały na Chrześcijańskich Uczonych. Dziewczęta przypominały smukłe, egzotyczne zwierzęta. Kołysały się nieświadomie i z gracją w takt ruchu pociągu, a ich wysokie obcasy były jak gładkie kopytka na szarej podłodze wagonu. Zanim wpadły w panikę i rzuciły się do ucieczki przed misjonarzami, pociąg stanął na przystanku Case’a.
Wysiadł. Natychmiast zauważył hologram białego cygara, zawieszonego przy ścianie stacji, z napisem FREESIDE pulsującym zdeformowanymi literami stylizowanymi na japońskie piktogramy. Przecisnął się przez tłum i stanął, by obejrzeć obraz dokładnie. NA CO CZEKASZ? mrugał plakat. Tępe, białe wrzeciono, nabijane kratownicami, promiennikami, dokami i kopułami. Tysiące razy widział już tę reklamę i inne, podobne. Ze swojego deku potrafił sięgnąć do danych Freeside równie łatwo, jak do Atlanty. Podróż to sprawa dla mięsa. Teraz jednak dostrzegł niewielki znaczek rozmiaru drobnej monety, wpleciony w świetlną sieć ogłoszenia: T-A.
Szedł w stronę pokoju na poddaszu i wspominał Płaszczaka. Większą część dziewiętnastego roku życia spędził w Eleganckiej Porażce, siedząc nad drogim piwem i obserwując kowbojów. Nigdy nawet nie dotknął deku, ale już wtedy wiedział, czego chce. Tego lata co najmniej dwudziestu takich jak on odwiedzało Porażkę, każdy z nich zdecydowany pracować jako pajac dla jakiegoś kowboja. Nie istniał inny sposób nauki.
Wszyscy słyszeli o Pauleyu, hałaśliwym dżokeju z przedmieść Atlanty, który przeżył śmierć kliniczną za czarnym lodem. Plotka — nieśmiała, uliczna, jedyna, która krążyła — nie mówiła o nim wiele. Tyle że dokonał niemożliwego.
— Wielka sprawa — poinformował Case’a inny przyszły kowboj za cenę piwa. — Ale kto wie, jaka dokładnie? Słyszałem, że to sieć wypłat Brazylii. W każdym razie był trupem, martwym i zimnym.
Case spojrzał przez bar na tęgiego mężczyznę w koszulce, o skórze w odcieniu ołowiu.
— Maty — powiedział mu Płaszczak kilka miesięcy później w Miami. — Jestem całkiem jak te zasrane wielkie jaszczurki, wiesz? Mają po dwa cholerne mózgi, jeden w głowie, jeden nad ogonem. Rusza tylnymi łapami. Walnąłem ten czarny towar, a ogonowy mózg trzymał mnie w ruchu.
Kowbojska elita w Porażce unikała Pauleya z powodu jakiejś niezwykłej fobii grupowej, graniczącej z zabobonem. McCoy Pauley, Łazarz cyberprzestrzeni…
I w końcu załatwiło go serce. Rosyjskie serce z demobilu, wszczepione podczas wojny w obozie jenieckim. Nie chciał go wymienić. Twierdził, że potrzebuje mocnych uderzeń, by zachować poczucie czasu.
Idąc po schodach, Case ściskał palcami strzępek papieru od Molly.
Molly pochrapywała na gąbce. Przezroczysta skorupa obejmo-wała jej nogę od kolana, sięgając kilka milimetrów poniżej pachwiny. Skórę pod sztywnym mikroporowym gipsem znaczyły plamy stłuczeń zmieniające kolor z czarnego na brzydki żółty. Osiem plastrów różnych barw i rozmiarów biegło w równej linii wokół lewego nadgarstka. Obok leżał transdermalny zestaw Akai, a cienkie czerwone przewody sięgały do trod wejściowych pod gipsem.
Case włączył tensor obok Hosaki. Krążek ostrego światła padł wprost na konstrukt Płaszczaka. Wsunął trochę lodu, wcisnął kasetę i podłączył się.
Wrażenie było dokładnie takie, jakby ktoś czytał mu przez ramię.
Odchrząknął.
— Dix? McCoy? To ty, chłopie? — Słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło.
— Cześć, brachu — odpowiedział bezkierunkowy głos.
— To ja, Case. Pamiętasz?
— Miami, pajac, szybki kurs.
— Dix, jaka jest ostatnia rzecz, którą sobie przypominasz, zanim się do ciebie odezwałem?
— Nic.
— Zaczekaj.
Odłączył konstrukt. Wrażenie obecności zniknęło. Podłączył z powrotem.
— Dix? Kim ja jestem?
— Zagiąłeś mnie, synu. Kim ty jesteś, do cholery?
— Ca… twój kumpel. Partner. Co się z tobą dzieje?
— Dobre pytanie.
— Pamiętasz, że tu byłeś? Parę sekund temu?
— Nie.
— Wiesz, jak działa matryca osobowości w ROM?
— Pewno, brachu. To przecież konstrukt firmware’owy.
— Włączam go w bank, z którego korzystam, i w ten sposób zapewniam sekwencyjną pamięć w czasie rzeczywistym?
— Chyba tak.
— Dobra, Dix. Ty jesteś konstruktem ROM. Kapujesz?
— Jeśli tak mówisz — odparł konstrukt. — Kim jesteś?
— Case.
— Miami — rzekł głos. — Pajac, szybki kurs.
— Zgadza się. A na początek, Dix, ty i ja przelecimy do sieci Londynu i złapiemy dostęp do paru danych. Wchodzisz w to?
— Chcesz mi powiedzieć, mały, że mam jakiś wybór?
6
— Potrzebujesz raju — stwierdził Płaszczak, gdy Case wyjaśnił mu sytuację. — Sprawdź Kopenhagę, obrzeża sekcji uniwersyteckiej.
Głos recytował współrzędne, a Case wprowadzał je z klawiatury.
Znaleźli swój raj, „raj piratów”, na skraju ciasnej sieci uniwersytetu. Na pierwszy rzut oka przypominał rodzaj graffiti. Studenci operatorzy zostawiali czasem na skrzyżowaniu linii siatki niewyraźne glify barwnego światła, migocące na tle splątanych konturów wydziałów humanistycznych.
— Tam-powiedział Płaszczak. — Ten niebieski. Widzisz? To kod wejściowy Bella w Europie. Całkiem świeży. Ludzie Bella dotrą tu wkrótce, przeczytają całą tę tablicę i zmienią wszystkie kody, jakie na niej znajdą. Jutro rano dzieciaki wykradną nowe.