Udręczona myślami, Rose wreszcie wstała i wróciła do domu. Zatrzymała się na chwilę na werandzie i spojrzała w rozgwieżdżone niebo. W poniedziałek do Brisbane… A potem? Znowu Kora Bay, ukochany domek i ukochana plaża – na zawsze. Ta myśl wcale jej jednak nie ucieszyła. Kora Bay sama w sobie nie jest już jej domem. Nie wyobrażała sobie domu bez Ryana.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Roy zajechał pod domek Rose w poniedziałek wczesnym rankiem. Czekała na niego z torbą w ręku.
– Piękny ranek – powiedział, gdy wsiadła. – Powinniśmy mieć wspaniałą podróż.
– Uhm – mruknęła i nagle z rozterką zerknęła na swoje szorty. Skoro tyle czasu spędzą na wodzie, powinny być odpowiednim strojem, ale teraz nie była już tego taka pewna. – Może powinnam była włożyć coś bardziej…
– Wyglądasz wspaniale – rzekł z przekonaniem Roy. – To lepsze niż te eleganckie stroje sportowe. Kiedyś była na naszym jachcie kobieta ubrana w białą marynarkę, no i upaprała się gdzieś smarem. Myślałem, że to już koniec świata.
– No tak – uśmiechnęła się Rose. – Na moich szortach nikt by nie zauważył żadnej plamy. A czy… czy Ryan często przyjmuje gości?
– Kiedyś tak – mruknął Roy. – A przynajmniej do czasu pożaru. A może zresztą to nie tyle Ryan, co Sarah… – ciągnął z namysłem. – Tak, żona Ryana bardzo lubiła przyjęcia, gości i zabawę. Czasami myślałem, że Ryan zgadza się na to wszystko tylko dla niej.
– Żona Ryana – szepnęła Rose. – Nie wiedziałam, że jest żonaty, – Nie jest – zaprzeczył Roy i rzucił jej spojrzenie pełne sympatii. – Już nie jest. Rozwód odbył się pół roku temu. I bardzo dobrze, na mój rozum.
– Nie lubiłeś jej? – Rose nie mogła powstrzymać się od pytania.
– Z początku lubiłem, jak zresztą wszyscy – odparł z lekkim ociąganiem. – Sarah potrafiłaby oczarować najjadowitszą kobrę, gdyby tylko chciała. Kiedy się już pobrali, nie widziała powodu, żeby dalej mnie czarować, zobaczyłem więc chyba tę jej twarz, której nie pokazywała Ryanowi. Do czasu pożaru…
– Pożaru?
Byli już blisko przystani i Roy pokręcił głową.
– To moja najgorsza wada, że nie potrafię utrzymać języka za zębami. Może kiedyś opowiem ci o pożarze, ale… – mrugnął porozumiewawczo – ale jeszcze nie teraz. – Zrobił gest w kierunku Ryana, który stał na skraju pokładu. – Trzeba się spieszyć.
Jacht płynął szybko na południe. Ryan stał za kołem sterowym skupiony tak, jakby mógł w ten sposób przybliżyć Brisbane. Odzywał się z rzadka, Rose zagłębiła się więc w lekturze podręczników medycznych, które zabrała ze sobą na wszelki wypadek.
Roy okazał się bardziej rozmowny.
– Kawy? – spytał w pewnej chwili, a chociaż była jego kolejka za sterem, włączył autopilota i po chwili wrócił z dwoma kubkami. – Och! – jęknął, rzuciwszy okiem na przeglądaną właśnie przez Rose pracę o leczeniu powikłań cukrzycowych. – Tak właśnie się wygląda, jak się na to zachoruje?
– Jeśli zaniedba się leczenie – odparła Rose, a dostrzegłszy obrzydzenie na twarzy Roya, dodała: – Ale i wtedy nie zawsze.
– Okropny widok.
– Pierwsza książka położnicza, którą przeczytałam – powiedziała Rose – na całe życie wybiła mi z głowy tę specjalizację. Pierwszych dwadzieścia stron poświęconych było normalnej ciąży, a następnych siedemset – patologiom. Byłam pewna, że co drugie dziecko, które bym przyjęła, miałoby dwie głowy albo żadnej. – Na chwilę zamyśliła się, a potem westchnęła: – Na szczęście życie jest o wiele bardziej normalne, niż można by sądzić na podstawie książek medycznych. Dzięki za kawę.
Roy z uśmiechem powrócił za ster.
– Nie ma za co. To prawdziwe szczęście, kiedy ma się do kogo otworzyć usta. Czasami strasznie mi doskwiera samotność. Bardziej nawet niż w Bindenalong.
– Bindenalong?
Roy zerknął przez ramię, ale Ryan zaszył się gdzieś w kabinie.
– Na farmie Connellów.
– Ryan dostał ją w spadku? – zainteresowała się Rose.
– Uhm, chociaż zupełnie nieoczekiwanie, trzeba przyznać. Należała do jego wuja, który zginął w wypadku samochodowym. Ryan dojeżdżał tam z Brisbane i zajął się doprowadzeniem wszystkiego do porządku. Nie było łatwo pogodzić tego z pracą, więc później najął sobie… – Roy nagle przerwał w pół zdania, pochylił się nad mapą i zapytał: – Nie powinniśmy trochę odpłynąć od brzegu? Jakoś płytko tutaj.
Rose nie sprzeciwiła się zmianie tematu.
– Nie grozi nam mielizna, no i mniej tutaj wieje.
– Słucham i jestem posłuszny – skłonił się Roy. – Mówiąc szczerze, nawet po tych kilku latach nie przywykłem jeszcze do morza.
– A co robiłeś przedtem?
– W Bindenalong pilnowałem pastwisk, aż jeden z koniokradów przestrzelił mi nogę. Nie nadawała się już do użytku, przeniosłem się więc do miasta, gdzie skończyłem kurs księgowości.
– A co z nogą?
– Marnie… Naruszona goleń, z rzepki pozostały tylko odpryski. Mam cholerne szczęście, że jej w ogóle nie straciłem. W kolanie mam teraz piękną, metalową płytkę, która do szału doprowadza facetów od wykrywaczy metalu na lotnisku.
– Musiał cię operować dobry chirurg – pokręciła głową Rose.
– Uhm – przytaknął Roy. – Dzięki Ryanowi. Zapłaci! za wszystko, a kiedy skończyłem ten kurs, odszukał mnie i zaproponował pracę.
– Ryan cię odszukał?
– Tak. Straciłem go z oczu na całe miesiące. Ta historia z koniokradami zdarzyła się tuż przed pożarem, a potem Ryan miał prawdziwe urwanie głowy. Zatroszczył się o to, żeby mi nie zabrakło pieniędzy, a kiedy już mógł, skontaktował się ze mną.
– Roy! Pozwól no na chwilę! – W drzwiach stał Ryan.
– Pani kapitan, przejmie pani stery? – zapytał Roy i zniknął w kabinie.
Rose przez chwilę wyobrażała sobie, że to nie Brisbane jest ich celem, lecz Afryka lub Hawaje. Uciekała myślą od przyszłości, gdyż nie było w niej Ryana Connella. To z nim łączyły się teraz wszystkie jej myśli: o Kora Bay, o medycynie, o życiu.
Zawinęli do Brisbane nazajutrz wczesnym rankiem i już kiedy podchodzili do nabrzeża, Rose poczuła niepokój. Wszyscy tutaj znali Ryana; pozdrowienia i okrzyki sypały się niemal ze wszystkich mijanych jachtów.
– Ej, Ryan! – Mężczyzna w wieku Connella wyskoczył na pomost z pokładu swojego jachtu i ruszył im na spotkanie. – Jak się masz, Roy. – Nieznajomy krytycznym wzrokiem obrzucił Rose, która wiązała cumę do pachołka. – Zawsze mówiłem, że potrzebna wam większa załoga.
– Rose, to doktor Ed Matherson. Ed, to Rose O’Meara, która jest naszą pasażerką.
– No, no – powiedział Ed, jeszcze raz dokładnie przestudiowawszy sylwetkę Rose. – Pasażerka, czemu nie. – Na widok ściągniętych brwi Ryana dodał spiesznie: – Na pewno zjawisz się niedługo w szpitalu i będziesz chciał widzieć się z Vincentem. Uprzedzę go. Aha, Sarah jest w mieście.
– Sarah? – Wzrok Ryana stał się teraz na dodatek lodowaty. – Dzięki za informację, Ed. A teraz muszę cię przeprosić.
Z tymi słowami Ryan odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami.
– Maniery nieskazitelne jak zawsze – zauważył złośliwie Ed i zwrócił się do Roya: – Nie rozumiem, jak możesz z nim wytrzymać. – Po czym usiadł z nogami zwieszonymi z pomostu i znowu zapatrzył się na Rose. – A gdzie to Ryan zdobył taką miłą pasażerkę? – zapytał na pół kpiąco, na pół zalotnie.
– Rose, pozwól na chwilę – dobiegł z wnętrza jachtu głos Ryana, a Rose chętnie posłuchała, gdyż nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę z Edem.