Выбрать главу

Margit Sandemo

Nie Dla Mnie Miłość

Z norweskiego przełożyła: Lucyna Chomicz-Dąbrowska

ROZDZIAŁ I

Pewnej wiosennej nocy właściciela zagrody położonej wysoko w górach zbudziło ujadanie psów. Siadł na łóżku, nasłuchując uważnie. Gdy psy na moment zamilkły, od strony ścieżki ciągnącej się wśród skał dobiegł go odgłos lekkich kroków, które jednak zaraz ucichły.

Obrócił się i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Któż to wędruje w środku nocy po tych bezdrożach? pomyślał. Kiedy jednak psy przestały szczekać, przewrócił się na drugi bok i zasnął.

W parę dni później o zaginięciu Ellen Ingesvik wiedziała już cała osada. Tajemnicze zniknięcie dziewczyny poruszyło mieszkańców do żywego.

Gdy właściciel zagrody zwierzył się znajomym, co słyszał feralnej nocy, wezwano go do komisariatu na przesłuchanie. Okolice gospodarstwa zostały dokładnie przeczesane przez policję, gdyż obawiano się najgorszego. Istniały podstawy, by podejrzewać, że zaginiona targnęła się na własne życie.

Kobiety z osady podzieliły się na dwa obozy. Jedne współczuły biednej dziewczynie, inne zaś, zacietrzewione, wykrzykiwały, że po niej można się wszystkiego spodziewać, bo to, co zrobiła, było skandaliczne i niedopuszczalne.

A Ellen?

Tamtej nocy odchodziła pogrążona w smutku, zgnębiona bolesnymi przeżyciami. Pragnęła tylko jednego: rozpłynąć się we mgle. Słysząc ujadanie psów, przyspieszyła kroku. Zatrzymała się tylko na chwilę na samym szczycie i oparta o pień brzozy, ogarnęła spojrzeniem rodzinną okolicę.

Żegnajcie! pomyślała. Zostawiam tu wszystko, co kochałam. Widziałam, jak nasza osada się rozwija, a ludzie bogacą. Kiedy byłam dzieckiem, stał tu tylko kościół i sklep kolonialny. Teraz jest i kino, i ratusz. A jednak osada, mimo że tak się rozrosła, wciąż nie zatraciła swego pierwotnego uroku i autentyzmu. Dlaczego nikt nie rozumiał, że usiłowałam uratować właśnie to, co dla niej najcenniejsze?

Muszę opuścić to miejsce, póki nie wszystko jeszcze stracone! Tak będzie najlepiej. Dla mnie i tak nie ma tu przyszłości, nie czeka mnie tu ani miłość, ani szczęście!

Westchnęła ciężko, z trudem tłumiąc szloch.

Tam w dole, w jej rodzinnej osadzie, zagościło niepojęte dla niej zło i nienawiść. Zdawała sobie sprawę, że kilkoro ludzi czuje do niej głęboką niechęć. To cena, którą musiała zapłacić.

Ale ten jeden, który nienawidził jej bez powodu?

Zielonooki Potwór, jak nazywała go w myślach, zniszczył w niej całkiem poczucie wartości. Pogardę współmieszkańców łatwiej jej było zrozumieć, oni po prostu nie pojmowali tego, co się stało.

Pod wpływem wspomnień do oczu napłynęły jej łzy. Cóż, najpiękniejsze chwile i tak minęły bezpowrotnie w dniu, gdy Olaf, którego obdarzyła swym naiwnym dziewczęcym uczuciem i któremu pozostała wierna, wyjechał stąd na zawsze.

Niektórzy ludzie rodzą się przywódcami. Tak właśnie było z Olafem Brinkiem. Przypomniało jej się, że jako nastolatek z promienną radością nosił na rękach swego małego siostrzeńca, nie wstydząc się kolegów. I nikt się z niego nie wyśmiewał! Zawsze występował w obronie słabszych, ujmował się za tymi, z których się naigrywano. Swym zachowaniem wzbudzał powszechny szacunek nawet wśród szyderców.

Wszyscy się do niego garnęli, bo mimo niekwestionowanych zalet nie udawał chodzącej cnoty. Ellen go uwielbiała. Zadurzyła się w nim, choć uczył się trzy klasy wyżej. Miała piętnaście lat, gdy Olaf opuścił rodzinną osadę. Właściwie nigdy nie zwrócił na nią uwagi, ale jej to nie przeszkadzało. Wystarczało, że po prostu był w pobliżu.

Zmęczona i zrezygnowana przesunęła dłonią po pniu brzozy, a potem ruszyła dalej na spotkanie nieznanego. Szybko pochłonął ją mrok.

Miała dopiero dwadzieścia trzy lata, ale przestała się łudzić, że kiedykolwiek jeszcze zazna radości. Nie miała dla kogo żyć. Ślady dziewczyny urywały się na brzegu górskiego stawu na płaskowyżu.

Trzy lata później na drugim końcu Norwegii czworo młodych ludzi siedziało w ogrodzie. Puch z dmuchawców szybował w powietrzu i opadał na ziemię. Szpaki, dolatując nad szopę i zniżając lot, gwizdały ostrzegawczo, jakby dawały znak pisklętom w gnieździe, że zaraz zostaną nakarmione.

Czwórkę znajomych siedzących przy stole łączyły dość osobliwe więzy. Troje z nich mieszkało w starej szkole, zaadaptowanej na budynek mieszkalny. Parter zajmowała Ellinor, fryzjerka, beznadziejnie zakochana w sąsiedzie z pierwszego piętra, przystojnym nauczycielu Arve Ståhlu. Ten z kolei podkochiwał się w Gerd Hansen, nauczycielce plastyki i prac ręcznych, mieszkającej na poddaszu.

Niestety nauczyciel, ku swemu utrapieniu, bez powodzenia próbował wyplątać się ze związku z Ågot Lien, dziennikarką z jedynego dziennika ukazującego się w Vanningshavn, która uczepiła się go niczym rzep. Tylko ona nie mieszkała w budynku przy ogrodzie.

– Chcesz jeszcze kawy, Ågot? – zapytała Gerd.

– Nie, dziękuję. Proszę, mów do mnie Goggo – zagruchała przymilnie, ale w jej oczach pojawił się zimny błysk. – Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywają.

– Wszyscy z wyjątkiem mnie – wtrąciła Ellinor. – Ja wolę zwracać się do ciebie per Gorgono.

– Zauważyłam, choć nie widzę w tym nic zabawnego – odparła Ågot słodko, jednocześnie patrząc wzrokiem bazyliszka.

Gorgona? zdziwiła się Gerd w duchu. W mitologii greckiej tak nazywano Meduzę, potwora o złotych skrzydłach, miedzianych szponach, zębach jak kły dzika, wężach zamiast włosów i wzroku przemieniającym ludzi w kamień.

Z wyglądu Goggo Lien nie przypominała bynajmniej potwora. Była bardzo kobieca, nowoczesna i pociągająca. Miała jasne, krótko obcięte włosy i fryzurę jakby zwichrzoną przez wiatr. Ubierała się zgodnie z ostatnim krzykiem mody. A ponieważ w tym sezonie lansowano kolor liliowy, więc w jej garderobie przeważała barwa wrzosów.

Gerd niejednokrotnie się zastanawiała, co taka kobieta robi w nadmorskiej mieścinie. Ellinor wyjaśniła jej jednak z przekąsem, że Goggo miała niegdyś etat w jednym ze stołecznych dzienników, ale została zwolniona za „pogoń za tanią sensacją i stosowanie chwytów poniżej pasa w pracy dziennikarskiej”. Załapała się więc tutaj. „Lepiej być kimś w małej gazecie, niż nikim w wielkiej”, brzmiał złośliwy komentarz Ellinor.

Goggo, ignorując dwie kobiety siedzące przy stole, zwróciła się do Arva:

– Wiesz, szef wydziału kultury poprosił mnie o odśpiewanie kilku piosenek na sobotniej uroczystości. Odpowiedziałam mu, że wszystko zależy od tego, ile zapłaci. Nie zamierzam pracować za darmo, co to, to nie!

– Gorgona nic nie robi gratis – mruknęła Ellinor.

Arve milczał i nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w dal. Najwyraźniej nie miał nic do powiedzenia swojej eks-przyjaciółce. Na moment uchwycił spojrzenie Gerd.

Goggo wstała, z trudem skrywając wściekłość.

– No cóż, chyba już muszę wracać do redakcji. Arve, odprowadzisz mnie?

– Ciszej – przerwała jej Gerd nerwowo. – Spłoszysz szpaki.

– Ach, więc to są szpaki? Wyobraźcie sobie, że kompletnie się nie znam na ptakach. Nie potrafię odróżnić nawet jednego gatunku – roześmiała się dziennikarka perliście, czyniąc cnotę ze swej niewiedzy.

Arve Ståhl wycofał się do domu. Bardzo nie chciał, by Gerd odniosła wrażenie, że nadal łączy go coś z Goggo.

Ale Gerd zdawała się zupełnie nie zwracać na nich uwagi. Patrzyła w dal rozmarzonym wzrokiem, w którym niekiedy, nie wiedzieć czemu, pojawiał się nagły lęk.

Arve lubił obserwować Gerd, bo przypominała mu damy z płócien starych mistrzów. Miała ciemne włosy i piękne rysy twarzy. Jej skóra była delikatna i przezroczysta, jakby z porcelany, policzki często pokrywał rumieniec. Dłonie, szczupłe i pełne wyrazu, poruszały się lekko niby skrzydła motyla. Subtelna, miła, wrażliwa młoda kobieta, o którą warto by zabiegać… gdyby nie Goggo, która ciążyła mu niczym kula u nogi!