Teraz stał nieruchomo i obserwował kręcących się mężczyzn w czarnych kamizelkach. Agentów FBI. Widok tych trzech dużych żółtych liter wciąż przeszywał mu serce jak lodowy sopel.
Nikt nie zadał sobie trudu, żeby ogrodzić teren żółtą taśmą, zapewne dlatego, że było to tak odludne miejsce. Renway wcale się nie zdziwił, kiedy znaleźli ciała. No oczywiście, ci dwaj mężczyźni zostali zakopani głęboko i starannie, ale Renway miał pewność, że większość tajemnic zawsze wychodzi na jaw. Najlepiej wiedziała o tym jego wspólniczka Evelyn Cosmeer, która przed aresztowaniem była typową kurą domową z podmiejskiej dzielnicy Ohio. Ironiczna wymowa tego faktu nie uszła uwagi Jeremiaha.
Pozostał ukryty w krzakach. Był specjalistą od kamuflażu. Nie zauważą go.
Wspominał tę noc sprzed ośmiu łaty, kiedy umarli ci dwaj mężczyźni – nagły huk strzałów, dźwięk szpadla tnącego ziemię, postękiwania dochodzące z głębokiego wykopu. Zastanawiał się nawet, czy nie powiadomić władz o tym, co tu naprawdę się wydarzyło.
Anonimowo, rzecz jasna.
W końcu jednak doszedł do wniosku, że nie może ryzykować. Jeremiah wiedział, że człowiek nie jest stworzony do życia w klatce, choć niektórzy potrafią się do tego przyzwyczaić. On by nie potrafił. Jego kuzyn Perry odsiadywał osiem lat w więzieniu federalnym. Był sam w maleńkiej celi przez dwadzieścia trzy godziny na dobę. Pewnego ranka próbował się zabić, z rozpędu waląc głową o cementowy mur.
Jeremiah też by tak skończył.
Więc trzymał język za zębami i nie zrobił nic. Przynajmniej przez osiem lat.
A jednak wiele myślał o tamtej nocy. Myślał o tej nagiej kobiecie. O zaczajonych mężczyznach. Wspominał szamotaninę koło samochodu. I ten paskudny, suchy trzask drewna uderzającego w ciało. Myślał o człowieku pozostawionym na pewną śmierć.
I o kłamstwach. Najbardziej dręczyły go kłamstwa.
12
Kiedy wróciłem do przychodni, poczekalnia była pełna zasmarkanych i zniecierpliwionych. Z magnetowidu szła „Mała syrenka”. Odtwarzana taśma miała wyblakłe kolory i liczne rysy od długiej i zbyt intensywnej eksploatacji. Po paru godzinach spędzonych w FBI mój umysł trochę, przypominał tę taśmę. Wciąż wracałem w myślach do słów Carlsona – który zdecydowanie dowodził w tym dwuosobowym zespole – usiłując zrozumieć, o co właściwie mu chodziło, ale otrzymywałem tylko coraz mniej klarowny i zrozumiały obraz. Ponadto okropnie rozbolała mnie głowa.
– Cześć, doktorze.
Tyrese Barton zerwał się z krzesła. Miał na sobie workowate spodnie i coś, co wyglądało na przydużą akademicką togę – strój z pracowni jakiegoś projektanta, o którym nigdy nie słyszałem, ale niebawem usłyszę.
– Cześć, Tyrese.
Wymieniliśmy przedziwny uścisk dłoni, przypominający figurę dziwnego tańca, w którym on prowadził mnie. Tyrese i Latisha mieli sześcioletniego synka, na którego mówili TJ. Mały miał hemofilię. Był również niewidomy. Po raz pierwszy zobaczyłem go, kiedy był niemowlęciem, a Tyrese’a tylko sekundy dzieliły od aresztowania. Tyrese twierdził, że tamtego dnia uratowałem jego synowi życie. To przesada.
Może jednak uratowałem Tyrese’a.
Uważał, że to czyni nas przyjaciółmi – jakby on był lwem, a ja myszką, która wyjęła kolec z jego łapy. Mylił się.
Tyrese i Latisha nie byli małżeństwem, a mimo to był jednym z niewielu mężczyzn, jakich tu widywałem. Przestał ściskać moją dłoń i wetknął mi w nią dwa banknoty z wizerunkiem Bena Franklina, jakbym był szefem sali w Le Cirque.
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Zajmij się dobrze moim chłopcem.
– Jasne.
– Jesteś prima, doktorze. – Wręczył mi wizytówkę, na której nie było imienia, nazwiska ani adresu. Tylko numer telefonu komórkowego. – Gdybyś czegoś potrzebował, zadzwoń.
– Będę o tym pamiętał – powiedziałem.
Wciąż patrzył mi w oczy.
– Czegokolwiek, doktorze.
– Jasne.
Schowałem banknoty do kieszeni. Ten rytuał powtarzał się regularnie już od sześciu lat. Pracując tutaj, poznałem wielu handlarzy narkotyków, ale żadnego innego, który przetrwałby w tej branży sześć lat.
Oczywiście nie zatrzymam tych pieniędzy. Oddam je Lindzie na cele charytatywne. Wiedziałem, że to lewe pieniądze, ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli zrobi z nich użytek organizacja charytatywna niż diler narkotyków. Nie miałem pojęcia, ile pieniędzy ma Tyrese. Zawsze jeździł nowym samochodem – lubił BMW z przyciemnianymi szybami – a ubranka jego dzieciaka kosztowały więcej niż te, które wisiały w mojej szafie. Niestety matka dziecka korzystała z opieki zdrowotnej Medicaid, więc te wizyty były darniowe.
Wiem, że to wkurzające.
Telefon Tyrese’a odegrał melodyjkę w rytmie hip-hop.
– Muszę odebrać, doktorze. Zobowiązania.
– Jasne – powiedziałem po raz trzeci.
Czasem się denerwuję. Jak każdy. Ale nawet wtedy pamiętam, że chodzi o dzieci. O ich cierpienia. Wcale nie twierdzę, że wszystkie dzieci są cudowne. Nie są. Czasami leczę takie, o których wiem – po prostu wiem – że nie wyrośnie z nich nic dobrego. Mimo wszystko dzieci są bezradne. Są słabe i bezbronne. Możecie mi wierzyć, spotykałem się z przypadkami, które skłoniłyby was do przedefiniowania pojęcia człowieczeństwa.
Dlatego zajmuję się dziećmi.
Miałem pracować tylko do południa, ale przyjmowałem pacjentów do trzeciej, żeby nadrobić opóźnienie spowodowane wizytą w FBI. Naturalnie, przez cały dzień myślałem o tym przesłuchaniu. Zdjęcia Elizabeth, pobitej i zapłakanej, wciąż stawały mi przed oczami, jak stroboskopowa sekwencja jakiegoś groteskowego filmu.
Kto mógł coś wiedzieć o tych zdjęciach?
Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, odpowiedź okazała się prosta. Pochyliłem się i podniosłem słuchawkę telefonu. Nie dzwoniłem pod ten numer od lat, ale wciąż go pamiętałem.
– Schayes Photography – usłyszałem kobiecy głos.
– Cześć, Rebecca.
– Stary byku. Jak się masz, Beck?
– Dobrze. A ty?
– Nieźle. Jestem zajęta jak diabli.
– Zbyt ciężko pracujesz.
– Już nie. W zeszłym roku wyszłam za mąż.
– Wiem. Przykro mi, że nie mogłem przyjść.
– Trujesz.
– Tak. Mimo to gratuluję.
– O co chodzi?
– Chcę cię o coś zapytać – powiedziałem.
– Uhm.
– O ten wypadek samochodowy.
Usłyszałem ciche westchnienie. Potem zapadła cisza.
– Czy pamiętasz wypadek samochodowy? Ten przed śmiercią Elizabeth?
Rebecca Schayes, najlepsza przyjaciółka mojej żony, nie odpowiedziała. Odkaszlnąłem.
– Kto prowadził?