Выбрать главу

Zabawne, jak dziwnie układa się życie.

Rebecca wsiadła do windy towarowej i zasunęła za sobą drzwi. Na korytarzu było ciemno, co w tym budynku nie wydawało się niczym niezwykłym. Kabina zaczęła sunąć w górę i warkot silnika odbijał się głośnym echem od kamiennych ścian. Nocami słyszała czasem rżenie koni, ale teraz były cicho. W powietrzu unosił się zapach siana i czegoś mniej przyjemnego.

Lubiła pracować tu w nocy. Samotność mieszająca się z odgłosami nocnego życia miasta sprawiała, że Rebecca wpadała w twórczy nastrój.

Wróciła myślami do rozmowy, którą poprzedniego wieczoru przeprowadziła z Garym. Chciał wyprowadzić się z centrum Nowego Jorku, najchętniej do jakiegoś przestronnego domu na Long Island, w Sands Point, gdzie się wychował. Myśl o przeprowadzce na przedmieścia przerażała ją. Nie tylko kochała wielkie miasto, ale także wiedziała, że opuszczając je, zdradziłaby swoje artystyczne zasady. Stałoby się to, do czego poprzysięgała sobie nigdy nie dopuścić: upodobniłaby się do swojej matki i babki.

Kabina zatrzymała się. Rebecca podniosła kratę i wyszła na korytarz. Nie paliło się ani jedno światło. Odgarnęła włosy do tyłu i związała je w gruby koński ogon. Spojrzała na zegarek. Prawie dziewiąta. W budynku pewnie nie ma nikogo. A przynajmniej żadnego człowieka.

Obcasy jej butów zastukały o zimny cement. Chodziło głównie o to – i Rebecca niechętnie godziła się z tą myślą, jako artystka i w ogóle – że w miarę jak się nad tym zastanawiała, coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę z tego, że chce mieć dzieci, a miasto nie jest dobrym miejscem do ich wychowywania. Dzieciom potrzebne jest podwórko, huśtawka, świeże powietrze i…

Wkładając klucz do zamka i otwierając drzwi studia, Rebecca Schayes właśnie podejmowała decyzję – decyzję, która niewątpliwie zachwyciłaby jej męża Gary’ego. Weszła do środka i zapaliła światło.

Wtedy zobaczyła mocno zbudowanego Azjatę.

Przez moment tylko na nią patrzył. Rebecca znieruchomiała. W następnej chwili stanął przy niej, nieco z boku, i uderzył ją pięścią w plecy.

Jakby kafar rąbnął ją w nerkę.

Osunęła się na kolana. Mężczyzna chwycił ją dwoma palcami za kark. Nacisnął sploty nerwowe. Wszystkie gwiazdy stanęły jej przed oczami. Sztywne i zimne jak lód palce drugiej ręki wbił jej pod żebra. Poczuła je aż na wątrobie i oczy wyszły jej na wierzch. Nigdy nie wyobrażała sobie tak potwornego bólu. Usiłowała wrzasnąć, lecz z jej ust wydobył się tylko zduszony jęk.

Z drugiego końca pomieszczenia, które widziała jak przez mgłę, nadleciał męski głos.

– Gdzie jest Elizabeth? – usłyszała.

Po raz pierwszy.

Ale nie ostatni.

19

Siedziałem przy tym przeklętym komputerze i zacząłem wlewać w siebie alkohol. Usiłowałem połączyć się z cholerną witryną na tuzin rozmaitych sposobów. Posłużyłem się Explorerem, a potem Netscape’em. Wyczyściłem pamięć podręczną, przeładowałem strony, rozłączyłem się z providerem i połączyłem ponownie.

Bez skutku. Wciąż otrzymywałem komunikat o błędzie.

O dziesiątej Shauna wróciła do mojej jaskini. Policzki miała zarumienione od drinków. Ja pewnie też.

– Nie powiodło ci się?

– Wracaj do domu – odparłem.

Pokiwała głową.

– Myślę, że tak będzie lepiej.

Limuzyna przyjechała po pięciu minutach. Shauna chwiejnie dowlokła się do krawężnika, nieźle zaprawiona burbonem i zmartwieniami. Ja też. Otworzyła drzwiczki i odwróciła się do mnie.

– Miałeś kiedyś ochotę ją zdradzić? Kiedy byliście już małżeństwem.

– Nie.

Potrząsnęła głową, rozczarowana.

– Nic nie wiesz o tym, jak namieszać sobie w życiu.

Pocałowałem ją na pożegnanie i wróciłem do mieszkania.

Wciąż wpatrywałem się w ekran jak w święty obraz. Nic się nie zmieniło.

Kilka minut później powoli podeszła do mnie Chloe. Trąciła moją dłoń wilgotnym nosem. Spojrzałem w jej oczy za firankami włosów i przysiągłbym, że rozumiała, jak się czuję. Nie należę do tych, którzy przypisują psom ludzkie cechy – głównie dlatego, że moim zdaniem to żaden komplement dla psów – ale wierzę, że w pewien sposób są w stanie zrozumieć uczucia swoich właścicieli. Podobno psy potrafią wyczuć strach. Czy to tak trudno sobie wyobrazić, że umieją wyczuć również radość, gniew lub smutek?

Uśmiechnąłem się do Chloe i poklepałem ją po łbie. Pocieszającym gestem położyła łapę na mojej ręce.

– Chcesz iść na spacer, dziewczyno? – zapytałem.

W odpowiedzi zakręciła się w kółko jak cyrkowy akrobata. Jak już mówiłem, to te drobiazgi.

Nocne powietrze kłuło mnie w płuca. Usiłowałem skupić się na Chloe – jej wyzywającym chodzie, merdającym ogonie – ale byłem… przygnębiony. Przygnębiony. Nieczęsto używam tego słowa. Teraz jednak uznałem, że pasuje.

Niezupełnie kupiłem tę aż nazbyt gładką hipotezę Shauny o montażu cyfrowym. Owszem, ktoś mógł pomanipulować zdjęciem i zrobić z niego plik wideo. Ktoś mógł też wiedzieć o czasie całusa. Tak, ktoś mógł nawet sprawić, by jej wargi szepnęły „przepraszam”. I owszem, moja tęsknota mogła uczynić złudzenie realnym i sprawić, że dałem się zwieść.

I najważniejsze: hipoteza Shauny miała znacznie więcej sensu niż powrót Elizabeth zza grobu.

Tylko że dwa inne fakty w znacznym stopniu umniejszały znaczenie tego wszystkiego. Po pierwsze, nie jestem człowiekiem obdarzonym nadmiarem wyobraźni. Jestem zatrważająco nudny i bardziej przyziemny niż większość ludzi. Po drugie, tęsknota mogła mnie omamić, a za pomocą obróbki cyfrowej można wiele uzyskać.

Tylko nie te oczy…

Jej oczy. Oczy Elizabeth. W żaden sposób, pomyślałem, nie można by ich wziąć ze starych fotografii i wmontować do filmu. Te oczy należały do mojej żony. Czy byłem tego najzupełniej pewien? Nie, jasne, że nie. Nie jestem głupcem. A jednak to, co widziałem, oraz wątpliwości, jakich nie wyjaśniała teoria Shauny, umniejszały znaczenie zorganizowanego przez nią pokazu. Zawróciłem do domu, wciąż wierząc, że otrzymam wiadomość od Elizabeth.

Teraz nie wiedziałem, co mam myśleć. Gorzała pewnie jeszcze potęgowała ten stan.

Chloe przystanęła, żeby powęszyć długą chwilę. Czekałem pod latarnią, patrząc na mój długi cień.

Czas całusa.

Chloe warknęła na coś szeleszczącego w krzakach. Przez ulicę przemknęła wiewiórka. Chloe zawarczała, udając pościg. Wiewiórka przystanęła i obejrzała się na nas. Chloe zawarczała do niej: „masz-szczęście-że-jestem-na-smyczy”. Wcale tak nie myślała. Była typową rasową ciepłą kluchą.

Czas całusa.