Выбрать главу

Blaine’owi nie odpowiadało wcale, że musi wyjść do obcego miasta, jakim był Nowy Jork w 2110 roku — bez pieniędzy, nie znając nikogo, nie wiedząc gdzie skierować swoje kroki, nie mając pracy. Do tego jeszcze skazany był na to nowe ciało. Nie było znikąd pomocy. Miał jednak poczucie własnej godności. Nie poniży się i nie będzie prosić o pomoc tę porcelanową lalkę, pannę Thorne, lub kogoś innego od Rexa.

— Czy potrzebuję jakąś przepustkę, żeby stąd wyjść?

— Nie — odpowiedział strażnik patrząc na niego podejrzliwie. — Hej, co się z tobą dzieje?

— Nic — odrzekł Blaine i tworzył drzwi. Wciąż nie mógł pojąć, dlaczego tak po prostu mogli go zostawić samemu sobie. Ale dlaczego by i nie? Znalazł się przecież w świecie, w którym rozmawia się ze zmarłymi krewnymi, w świecie statków kosmicznych i urządzeń przenoszących do wieczności, wreszcie — w świecie, w którym dla potrzeb kampanii reklamowej porywa się z przeszłości człowieka, a jeśli coś się nie uda — zwyczajnie wypuszcza się go na wolność.

Drzwi zamknęły się. Blaine opuścił ogromny, szary budynek Rexa. Przed nim rozciągał się Nowy Jork.

5

Na pierwszy rzut oka miasto przypominało surrealistyczny Bagdad. Zobaczył niskie pałace, których ściany zdobiła biała i niebieska ceramika. Między nimi wyrastały strzeliste czerwone minarety, a także inne budynki o niesymetrycznych kształtach, pokryte jaskrawymi chińskimi dachami lub kopułami z iglicą. Wyglądało na to, że w architekturze zapanował styl orientalny. Trudno było Blaine’owi uwierzyć, że to jest rzeczywiście Nowy Jork. Z ulgą zauważył pojedyncze wieżowce, wystające ponad azjatycką zabudowę.

Na ulicach prawie wcale nie było ruchu. Jechały motocykle i rowery, samochody nie większe niż porsche, ciężarówki wielkości buicka. Zastanawiał się, czy nie jest to czasem spowodowane koniecznością obniżenia poziomu zanieczyszczenia powietrza — nawet to się nie na wiele zdało.

Zdecydowanie większe natężenie ruchu panowało nad ziemią. Niektóre pojazdy zaopatrzone zostały w śmigła, inne — w silniki odrzutowe; przelatywały ciężarówki, jednoosobowe „samochody” wyścigowe, taksówki, podobne do helikopterów, a także autobusy, na których widniały napisy: „Port Lotniczy 2 Poziom” czy „Ekspres do Montauk”. Połyskujące punkty oznaczały granice szlaków komunikacyjnych zarówno w pionie, jak i w poziomie. Pomiędzy nimi pojazdy wznosiły się i opadały, zakręcały i wymijały się. Ruch regulowały czerwone, zielone, żółte i niebieskie światła. Z pewnością obowiązywały jakieś przepisy, ale Blaine nie mógł się w nich połapać.

Pięćdziesiąt stóp nad nim znajdował się inny poziom ze sklepami. Jak dostawali się tam ludzie? Dlaczego w ogóle chciało im się żyć w tym hałaśliwym i zanieczyszczonym spalinami mieście? Panowało tu wyraźne przeludnienie. Miał wrażenie, że znalazł się na dnie morza pełnego ryb. Ilu tu mogło być ludzi? Piętnaście milionów? Dwadzieścia? Nowy Jork w 1958 roku wyglądał w porównaniu z tym miastem jak spokojna wioska.

Poczuł, że musi się zatrzymać i uporządkować wrażenia. Ale chodniki pełne były spieszących się ludzi i gdy zwolnił kroku, zaczęli wpadać na niego, posypały się przekleństwa. W zasięgu wzroku nie mógł dostrzec żadnych ławek, nie mówiąc już o parku.

Zauważył, że grupa ludzi utworzyła kolejkę. Stanął na jej końcu. Powoli przesuwał się do przodu. Zaczynała go boleć głowa, z trudem chwytał oddech.

Szybko jednak odzyskał równowagę. Z uznaniem pomyślał o swoim nowym ciele. Być może człowiek z przeszłości po prostu potrzebuje takiego organizmu, żeby móc sprostać rzeczywistości? Niewrażliwy system nerwowy ma więc swoje plusy.

Kolejka przesuwała się do przodu. Spoglądał na stojących z nim ludzi. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni wyglądali na biednych: zaniedbani i nieumyci. Wokół nich unosiła się atmosfera przygnębienia.

Czyżby stał w kolejce po darmowe jedzenie?

Dotknął ramienia stojącego przed nim mężczyzny.

— Przepraszam, po co stoi ta kolejka?

Mężczyzna odwrócił głowę. Spojrzał na Blaine’a podkrążonymi oczami.

— Prowadzi do budki samobójców — powiedział, wskazując brodą w kierunku czoła kolejki.

Blaine podziękował i szybko opuścił szereg. Co za idiotyczny przypadek skierował go właśnie tutaj. Budki samobójców! Nie, z własnej woli nigdy nie znajdzie się w jednej z nich. Nie może być aż tak źle!

Ale co to za świat, w którym istnieją budki samobójców? I to bezpłatne — do korzystania według uznania klienta… Na drugi raz musi być ostrożniejszy, zanim zdecyduje się przyjąć coś za darmo.

* * *

Blaine wędrował dalej, rozglądając się na boki. Powoli przyzwyczajał się do tego jasno oświetlonego, zatłoczonego miasta. Podszedł do ogromnego budynku, przypominającego gotycki zamek. Wokół murów obronnych fruwały gołębie. Na najwyższej wieży paliło się jaskrawozielone światło, dobrze widoczne mimo zachodzącego słońca.

Blaine przez chwilę przyglądał się budynkowi. Zauważył, że o jego ścianę opiera się mężczyzna, palący cienkie cygaro. Wyglądało na to, że jest to jedyny człowiek w Nowym Jorku, któremu się nigdzie nie spieszy. Blaine podszedł do niego.

— Przepraszam pana — powiedział — co to za budynek?

— Mieści się tu zarząd Korporacji „Zaświaty”.

Był to wysoki, bardzo szczupły mężczyzna, a jego twarz, pociągła i ponura, sprawiała wrażenie ogorzałej od wiatru. Wąsko osadzone oczy patrzyły prosto. Ubranie wisiało na nim — wyglądał jak człowiek z farmy, który tak bardzo przyzwyczaił się do noszenia levisów, że już nie mógł dobrze się czuć w ubraniu szytym na miarę.

— Robi wrażenie — powiedział Blaine, patrząc na zamek.

— Zbytkowny — zauważył mężczyzna. — Pan nie jest nowojorczykiem, czyż nie?

Blaine potrząsnął głową.

— Ja również. Ale, mówiąc szczerze, myślałem, że wszyscy na Ziemi i innych planetach znają ten budynek. Czy ma pan coś przeciwko, żeby powiedzieć mi, skąd pan pochodzi?

— Skądże. — Blaine zastanawiał się, czy może powiedzieć prawdę. Nie, nie należało jej mówić całkiem nieznajomej osobie. Mógłby wezwać policję. Lepiej coś zmyślić.

— Rozumiesz, ja jestem z Brazylii.

— O?

— Tak. Dolina Górnej Amazonki. Moi najbliżsi wyjechali stąd na plantację kauczuku, gdy byłem małym chłopcem. Właśnie zmarł mój ojciec, pomyślałem sobie, że warto by było odwiedzić Nowy Jork.

— Słyszałem, że wciąż jeszcze są tam dzikie miejsca.

Blaine skinął głową, ciesząc się, że jego historyjka nie została zakwestionowana. Może nie jest to niezwykła opowieść, jak na te czasy? W każdym bądź razie — znalazł swój dom.

— Jeśli idzie o mnie — odezwał się nieznajomy — jestem z Mexican Hat w Arizonie. Nazywam się Orc, Carl Orc. A ty Blaine? Miło mi, Blaine. Przyjechałem tu po to, by rzucić okiem na Nowy Jork i zrozumieć, dlaczego wciąż nim się przechwalają. Nie mogę powiedzieć, widok jest dosyć interesujący, ale ludzie, jak na mój gust, za bardzo się spieszą i za bardzo wrzeszczą. Nie chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy się zabierać stąd do domu, ale rzeczywiście ci ludzie biegają jak kot z pęcherzem.

— Rozumiem ciebie.

Przez kilka minut wymieniali poglądy na temat poddenerwowanych, szalonych w swym pośpiechu nowojorczyków, porównując ich życie ze spokojnym i zrównoważonym spędzaniem czasu w Mexican Hat i Dolinie Górnej Amazonki. Zgodzili się ze sobą, że tutejsi ludzie po prostu nie umieją żyć.