Выбрать главу

— Blaine — powiedział Orc. — Cieszę się, że ciebie spotkałem. Co powiesz na jednego głębszego?

— Czemu nie — odpowiedział Blaine. Przy Orcu może uda mu się przebrnąć przynajmniej przez wstępne przeszkody. Może załatwi sobie jakąś pracę w Mexican Hat? Postanowił, że swą nieporadność wobec współczesności wytłumaczy pobytem w Brazylii i amnezją.

Przypomniał sobie nagle, że nie ma pieniędzy.

Zaczął obszernie wyjaśniać, jak to przez zapomnienie zostawił w hotelu portfel, ale Orc przerwał mu w pół słowa.

— Słuchaj, Blaine — spojrzał na niego stanowczo. — Chcę ci coś powiedzieć: taka historyjka nie przeszłaby u większości ludzi, ale ja znam się na ludziach i rzadko się mylę. Trudno mnie nazwać biedakiem. Co powiesz na to, że ja stawiam?

— Ale ja nie…

— Jeśli masz jakieś skrupuły, jutro się zrewanżujesz. Ale teraz chodźmy zagłębić się w nocne życie tego miasta.

Okazja równie dobra jak inna, aby dowiedzieć się czegoś o tej przyszłości. Blaine pomyślał, że nic tak bardzo nie pomaga w zrozumieniu epoki, jak obserwowanie zrelaksowanych ludzi podczas zabaw i rozmów. Co bardziej symbolizuje Rzym, jeśli nie cyrk? Czyż rodeo nie było wizytówką Dzikiego Zachodu? Hiszpania miała swoje walki byków, a Norwegia narciarstwo. Co jest charakterystyczne dla obecnej cywilizacji? Mógłby się tego dowiedzieć czytając książki, ale nie byłoby to tak bezpośrednie przeżycie i tak ciekawe.

— Może wpadniemy do Dzielnicy Marsjańskiej? — spytał Orc.

— Prowadź.

* * *

Szli labiryntem ulic, usytuowanych w różnych poziomach, pod podziemnymi arkadami i po nadziemnych kładkach. Część drogi przebyli pieszo, część windą, jechali również metrem i taxihelem. Nie zrobiło to żadnego wrażenia na przybyszu z Zachodu. Stwierdził, że przypomina mu Phoenix. Oczywiście, w nieco innej skali.

Dotarli wreszcie do małej restauracji, która nosiła nazwę „Czerwony Mars”. Zamówili prawdziwą potrawę marsjańską. Blaine musiał przyznać, że jeszcze nigdy nic takiego nie jadł. Orc zaś oznajmił, że próbował marsjańskiego jedzenia kilka razy, w Phoenix.

— Całkiem dobre — zarekomendował — ale nie zaspokaja głodu. Potem wpadniemy na porządny stek. Menu spisane było w języku marsjańskim, bez żadnych angielskich tłumaczeń. Blaine zamówił to samo co Orc zestaw numer jeden. Przyniesiono im dziwnie wyglądającą sałatkę z drobniutko pokrajanych warzyw i mięsa. Spróbował — i widelec o mało co nie wypadł mu z ręki.

— Smakuje dokładnie jak potrawy Chińczyków!

— To zrozumiałe. Chińczycy pierwsi wylądowali na Marsie. Zdaje się, że w dziewięćdziesiątym siódmym roku. To, co się je na Marsie, jest chyba marsjańską potrawą, nie?

— Myślę, że tak.

— Poza tym, robią te potrawy z roślin, które, wywiezione na Marsa, uległy mutacji. Przynajmniej tak je reklamują.

Blaine nie wiedział, czy powinien czuć rozczarowanie, czy raczej odetchnąć z ulgą. Zjadł z apetytem C’kyo-Ourher, który smakował dokładnie jak krewetki po chińsku zmieszane z jarzynami, i Trrdxat, który z kolei okazał się nadziewanym jajkiem.

— Czemu nadali swoim potrawom takie dziwaczne nazwy? — zapytał, zamawiając na deser Hggshrt.

— Człowieku, ty rzeczywiście pochodzisz z dziury zabitej dechami. Chińczycy poszli na całego. Przetłumaczyli napisy, widniejące na pozostałościach po cywilizacji na Marsie i w niedługim czasie zaczęli mówić po marsjańsku, zapewne z silnym kantońskim akcentem. Ale nie było komu pokazać im, jak ten język brzmi naprawdę. Mówili po marsjańsku, ubierali się po marsjańsku, zaczęli myśleć po marsjańsku. Nazwij teraz któregoś Chińczykiem, a dostaniesz w dziób. On jest Marsjaninem!

Przyniesiono Hggshrt, który smakował dokładnie jak placuszek z migdałami.

Orc zapłacił. Gdy wychodzili, Blaine zapytał:

— Czy dużo jest marsjańskich pralni?

— Do licha i trochę. Roi się od nich.

— Tak myślałem — zadumał się nad marsjańskimi Chińczykami i ich przywiązaniem do tradycji.

* * *

Złapali taxihel. Orc chciał jeszcze wpaść do Greens Club, o którym wspominali mu jego przyjaciele z Phoenix. Ten mały, intymny i komfortowy klub był znany w całym świecie: żaden z gości, zwiedzających Nowy Jork, nie mógł go pominąć. Miejsce to słynęło z pokazów życia roślin.

Dostali miejsce na małym balkonie, niedaleko ogrodzonego szklanym płotem środka, otoczonego trzema poziomami stolików. Za szklaną przegrodą znajdowało się coś jakby żywcem przyniesione z dżungli. Gąszcz roślin, różniących się od siebie kolorem i wielkością, lekko kołysał się na sztucznym wietrze. Rośliny te zachowywały się inaczej niż jakiekolwiek inne, które kiedykolwiek widział. Wyrastały niesłychanie szybko wprost z korzenia lub maleńkiego ziarna, osiągały potężne rozmiary, dojrzewały, pokrywały się kwiatami i wreszcie następowało zapłodnienie, wysiew nasion i powolne obumieranie. Nie wszystkie gatunki odradzały się ponownie. Na tym małym obszarze toczyła się bezpardonowa walka o przetrwanie, o każdą piędź ziemi, każdy łyk powietrza, drobinę światła. Wygrywały mutanty, lepiej przystosowane do warunków. Czasem dominowała jedna roślina, której szczęśliwie udało się pokonać rywali, ale gdy tylko następowało obumieranie, na jej resztkach natychmiast wyrastały inne. Zmieniał się wygląd roślin, ich wielkość — wszystko w celu przetrwania. Ale nie pomagało ani zdeterminowanie, ani transformacja. Każdą roślinę czekała wcześniej czy później śmierć.

Widok ten poruszył Blaine’a. Czyżby to, co się działo teraz, w 2110 roku, miało być fatalistyczną przepowiednią przyszłości? Spojrzał na Orca.

— To, co robią w Nowym Jorku z szybko rosnącymi mutantami, jest rzeczywiście ekscytujące. Oczywiście nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak taki pokaz się skończy. Po prostu, ograniczają się do stworzenia odpowiednich warunków — i niech lepszy zwycięża. Słyszałem, że wymienia się rośliny co dobę — tak szybko zużywają swoje potencjały.

— A więc tak to się kończy — powiedział Blaine, patrząc na zmagania — na wymianie.

— Pewnie — odpowiedział Orc, nie zauważając filozoficznego podtekstu. — Przy tych cenach mogą sobie właściciele na to pozwolić. Ale to dziwactwo. Lepiej opowiem ci o pustynnych roślinach, które uprawiamy w Arizonie.

Blaine sącząc whisky, śledził walkę roślin. Orc kontynuował.

— W samym środku pustyni rosną u nas jarzyny i owoce. Udało nam się zaadaptować je do pustynnego klimatu i to bez dostarczania dodatkowych ilości wody. A co najważniejsze: ich cena jest konkurencyjna do tej, jaką chcą za zwykłe rośliny. Mówię ci, brachu, że za jakieś pięćdziesiąt lat wszystko ulegnie zmianie. Weź pod uwagę takiego Marsa…

Opuścili Green Club i skierowali się ku Times Square, zaglądając po drodze do barów. Mimo iż Orc miał kłopoty w utrzymaniu się prosto na nogach, to jednak jego głos bez trudu opisywał, jak to ludzie odkryją kiedyś sekret uprawy na samym piasku, bez żadnych nawozów. Blaine wypił dostatecznie dużo, żeby jego dawne ciało legło bez przytomności. Nowe zaś zdawało się całkowicie odporne na alkohol, co zresztą było przyjemne, ale nie na tyle, by Blaine’owi nie przeszkadzały wady jego ciała.

Przecięli Times Square i wpadli do baru na ulicy 44. Gdy serwowano im napoje, zatrzymał się przy nich mały człowieczek o niespokojnym spojrzeniu, ubrany w deszczowy płaszcz.

— Hej, chłopcy — powiedział niezobowiązująco.

— Czego, koleś?

— Może chcielibyście się zabawić?