Выбрать главу

W przedpokoju, już z ręką uniesioną w kierunku zamka, zatrzymała się jeszcze i zawahała. Znów rozległ się dzwonek. Drzwi frontowe pozbawione były okienka czy wziernika. Rachael zamierzała zamontować w nich wizjer, przez który mogłaby sprawdzać, kto chce się do niej dostać, i teraz bardzo żałowała, że zawsze odkładała to na później. Wpatrzyła się w ciemne dębowe drzwi, jak gdyby oczekiwała, że stanie się cud i wyraźnie zobaczy, kto za nimi stoi. Trzęsła się cała.

Nie wiedziała, dlaczego tak wielkim lękiem napawa ją perspektywa przyjęcia gościa.

No, może to nie całkiem prawda. Rachael przeczuwała, dlaczego się boi. Ale wzbraniała się przyznać przed samą sobą, co jest źródłem jej przerażenia, obawiając się, że mogłoby to zmienić straszliwą możliwość w niebezpieczną rzeczywistość.

Znów rozległ się dzwonek.

3

Po prostu zniknął

Ben Shadway jechał właśnie ze swojego biura w Tustin do domu, kiedy w wiadomościach radiowych usłyszał o nagłej śmierci doktora Erica Lebena. Nie wiedział dokładnie, co czuje. Na pewno był to dla niego szok. Ale nie czuł smutku, chociaż świat stracił tego dnia genialnego naukowca. Leben był bardzo błyskotliwy, więcej – to był bez wątpienia geniusz, jednocześnie jednak uważano go za człowieka aroganckiego, zarozumiałego, może nawet niebezpiecznego.

Ben odczuł głównie ulgę. Bał się, że Eric pojmie wreszcie, iż nigdy już nie uda mu się odzyskać żony, i wtedy zrobi jej krzywdę. Ten człowiek nie znosił przegrywać. Zwykle wpadał w szewską pasję, gdy spotykały go niepowodzenia zawodowe, ale mogło ją również wywołać głębokie upokorzenie, którego zapewne dozna po odrzuceniu przez Rachael.

Ben jeździł pieczołowicie odrestaurowanym białym Thunderbirdem, model 1956, o błękitnym wnętrzu. Miał w nim telefon i natychmiast zadzwonił do Rachael. Aparat w jej domu przełączony był na automatyczną sekretarkę. Nie podniosła słuchawki nawet wtedy, gdy się przedstawił.

Przed światłami na skrzyżowaniu Siedemnastej Ulicy i alei Newport zawahał się, po czym skręcił w lewo, zamiast pojechać prosto do siebie, do Orange Park Acres. Może nie było jeszcze Rachael w domu, ale kiedyś przecież wróci i będzie zapewne potrzebować pomocy. Postanowił, że zaczeka na nią przed jej domem w Placentia.

Przednia szyba Thunderbirda pokryła się pomarańczowymi cętkami, rzucanymi przez promienie czerwcowego słońca. Utworzyły one falujące wzorki, które znikały, gdy auto wjeżdżało w nieregularnie występujące strefy cienia. Ben wyłączył radio i włożył do odtwarzacza kasetę z nagraniami Glenna Millera. I gdy tak jechał przez słoneczną Kalifornię, a wnętrze pojazdu wypełniała melodia String of Perals, trudno mu było uwierzyć, że ktoś mógł umrzeć w taki piękny, złocisty dzień.

Zgodnie z własnym systemem klasyfikacji osobowości Benjamin Lee Shadway był przede wszystkim człowiekiem żyjącym przeszłością. Stare filmy wolał od nowych. Mniej interesowali go De Niro, Streep, Gere, Field, Travolta i Penn niż Bogart, Bacall, Gable, Lombard, Tracy, Hepburn, Gary Grant, William Powell, Myrna Loy. Uwielbiał książki z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych; twarde i bezkompromisowe „kawałki” Chandlera, Hammetta, Jamesa M. Caina oraz wczesne powieści Nera Wolfe’a. Jego ulubiona muzyka pochodziła z epoki swingu: Tommy i Jimmy Dorseyowie, Harry James, Duke Ellington, Glenn Miller i nieporównywalny z nikim Benny Goodman.

Dla relaksu konstruował działające modele lokomotyw i zbierał wszelkie możliwe eksponaty związane z kolejnictwem. Żadne chyba hobby nie trąci tak nostalgią i nie pasuje lepiej do ludzi zorientowanych na przeszłość niż kolekcjonowanie kolejowych memorabiliów.

Ale Ben nie był całkowicie nastawiony na przeszłość. Mając dwadzieścia cztery lata, uzyskał licencję na obrót nieruchomościami, a gdy przekroczył trzydziestkę, założył własne biuro pośrednictwa. Teraz, w sześć lat później, należało do niego już sześć agencji, zatrudniających łącznie trzydzieści osób. Częściowo tajemnica jego sukcesu leżała w tym, że traktował pracowników oraz klientów ze staromodną kurtuazją i rewerencją. To doskonale działało na ludzi zagubionych we współczesnym świecie pośpiechu, grubiaństwa i tworzyw sztucznych.

W ostatnim czasie pojawił się drugi, oprócz pracy zawodowej, element zdolny oderwać Bena od jego pociągów, starych filmów, swingu i tęsknot za przeszłością. Była to Rachael Leben. Zielonooka, długonoga, o włosach jak z obrazów Tycjana, dobrze zbudowana Rachael Leben.

Dziwne, ale łączyła ona w sobie cechy dziewczyny z sąsiedztwa i eleganckiej piękności w typie tych, które w latach trzydziestych występowały w każdym filmie z życia wyższych sfer. Stanowiła skrzyżowanie Grace Kelly z Carole Lombard. Miała łagodny charakter. Była zabawna, rezolutna. Była wszystkim, o czym Ben Shadway kiedykolwiek marzył. Pragnął, by wehikuł czasu przeniósł go wraz z Rachael w rok tysiąc dziewięćset czterdziesty. Wykupiliby wtedy dla siebie cały przedział w ekspresie „Superchief” i przemierzyli pociągiem całe Stany, kochając się przez półtora tysiąca kilometrów w miarowy takt stukających kół.

Przyszła do jego biura, by pomógł jej znaleźć dom, ale na tym się nie skończyło. Spotykali się już regularnie od pięciu miesięcy. Najpierw był nią zafascynowany tak, jak mężczyzna może być zauroczony wyjątkowo atrakcyjną kobietą, zaintrygowany, jak smakują jej usta, czy jej ciało pasowałoby do jego ciała, podniecony fakturą jej skóry, gładkością nóg, kształtnością bioder i piersi. Jednakże już wkrótce poznał ją bliżej i uznał jej błyskotliwy umysł i dobre serce za równie pociągające jak wygląd zewnętrzny. Cudownie było obserwować, jak intensywnie chłonęła zmysłami otaczający ją świat. Tyle samo przyjemności czerpała z czerwonego zachodu słońca czy ciekawego układu cieni, co z siedmio-daniowego obiadu za sto dolarów od osoby w najbardziej eleganckiej restauracji w okręgu. Pożądanie Bena szybko zmieniło się w najprawdziwszą miłość. Sam nie wiedział, kiedy to się stało.

Był raczej pewny, że Rachael również go kocha. Ale nie osiągnęli jeszcze w pełni stadium, w którym mogliby sobie wzajemnie otwarcie i bez pośpiechu wyznać głębię uczuć. Jednakże w czułości, którą mu okazywała, Ben wyczuwał miłość, podobnie jak w tkliwym spojrzeniu, jakim go ukradkiem obdarzała.

Choć zakochani w sobie, nie kochali się jeszcze fizycznie. Rachael bowiem, mimo iż żyła teraźniejszością i zawsze potrafiła zręcznie wycisnąć każdą kropelkę przyjemności, to jednak w tych sprawach była ostrożna. Swych uczuć nie wyrażała wprost, coś nakazywało jej iść do przodu powoli, małymi kroczkami. Niespieszny romans zapewniał dosyć czasu, by mogła odkryć i zasmakować wszystkich nowych odcieni uczucia, które łączyło ją z tym mężczyzną. I gdy wreszcie oboje nie będą już mogli oprzeć się pożądaniu, radość spełnienia będzie tym większa, im dłużej trwała zwłoka.

Gotów był poświęcić na to tyle czasu, ile będzie od niego wymagała. Czuł jednak, jak z dnia na dzień coraz bardziej jej pragnie. Wyobrażał sobie, z jaką niesamowitą siłą i namiętnością będą się kochać, gdy wreszcie dojdzie do zbliżenia. Czerpał z tego wzruszające emocje. Doszedł do wniosku, że pozbawiliby się mnóstwa niewinnych przyjemnostek, gdyby już w pierwszej fazie znajomości, wyłącznie dla zaspokojenia zmysłów, poszli „na całość”.

Z drugiej strony Ben, jako człowiek zakochany w minionych, lepszych i szacowniejszych czasach, był w sprawach damsko-męskich nieco staroświecki i nie dążył do łatwej, szybkiej satysfakcji z dopiero co napotkaną kobietą. Ani on, ani Rachael nie byli prawiczkami, ale Ben uważał, iż seks powinien być zwieńczeniem romansu, jego ostatnim etapem, w którym zbiegną się wszystkie nitki rozwijanego uczucia. Dopiero wtedy osiągnie pełnię emocjonalnej i fizycznej radości.