Выбрать главу

Barek też był pełen. Samej szkockiej – cztery nietknięte flaszki. Wziął jedną, stojącą z tyłu. Nikt nie dostrzeże braku.

Miał wrażenie, że jest w domku dla gości bardzo długo, choć w rzeczywistości minęło zaledwie kilka minut. Tak czy inaczej, musiał zrobić jeszcze jedno. Na wszelki wypadek, gdyby wróciwszy tutaj, zastał kogoś w kuchni, zwolnił blokadę okna w pokoju telewizyjnym.

Idąc korytarzem, zerknął jeszcze na podłogę i schody. Musiał się upewnić, że nie zostawił choćby jednego śladu buta.

– Potrafisz być porządny, jeśli tylko chcesz, Ned – mawiała Annie. Gdy już okno na bocznej ścianie było odblokowane, długimi krokami poszedł do kuchni, a następnie z butelką szkockiej w ręku oraz pudełkiem krakersów pod pachą otworzył tylne drzwi. Zanim je za sobą zamknął, jeszcze się obejrzał. Jego wzrok przyciągnęło mrugające czerwone oko automatycznej sekretarki.

– Zobaczymy się jutro, Carley – powiedział cicho.

47

Przez całe rano miałam włączony telewizor, ale przykręciłam dźwięk i nastawiałam głośniej tylko wówczas, kiedy pojawiały się nowe informacje na temat Neda Coopera albo jego ofiar. Wyjątkowo wzruszający był reportaż o jego żonie, Annie. Kilka osób pracujących razem z nią w szpitalu opowiadało o jej zadziwiającej energii, miłym podejściu do pacjentów, o tym, że zawsze brała nadgodziny, jeśli była potrzebna.

Ze wzrastającym współczuciem słuchałam, jak potoczyły się jej losy. Pięć albo sześć dni w tygodniu pracowała w szpitalu, a potem wracała do wynajętego mieszkania w nieciekawej okolicy, gdzie mieszkała z niezrównoważonym mężem. Jedyną i ogromną radością jej życia był domek w Greenwood Lake.

– Annie zawsze wiosną nie mogła się doczekać, kiedy zacznie pracować w ogrodzie – mówiła jedna z pielęgniarek. – Przynosiła zdjęcia… Rzeczywiście, co roku było w tym ogrodzie inaczej i zawsze pięknie. Czasem sobie z niej żartowaliśmy, że się marnuje w szpitalu. Powinna pracować w cieplarni.

Nikomu w szpitalu nie zdradziła, że Ned sprzedał dom. Jakiś czas później na ekranie ukazał się sąsiad, któremu Ned się przechwalał, że jest właścicielem akcji Gen-stone i niedługo kupi Annie taką willę, jaką ma szef Gen-stone w Bedford.

Po tym komentarzu znowu chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do Judy z prośbą, by mi przysłała kopię tego wywiadu, łącznie z kopią mojego. Miałam kolejny dowód na bezpośredni związek Neda Coopera z pożarem w Bedford.

Wysyłając pocztą elektroniczną materiał do niedzielnego kącika porad, stale myślałam o Annie. Policja na pewno odwiedzała biblioteki, pokazując wszystkim zdjęcie Neda Coopera, sprawdzając, czy to on wysłał do mnie e-maile. Jeżeli tak, to właściwie się przyznał, że był na miejscu podpalenia. Postanowiłam zatelefonować do detektywa Clifforda z policji w Bedford. W zeszłym tygodniu z nim właśnie rozmawiałam o listach elektronicznych.

– Właśnie miałem do pani dzwonić – odrzekł Clifford. – Bibliotekarze potwierdzili nam, że Ned Cooper korzystał z publicznych komputerów. Bardzo poważnie traktujemy jego ostrzeżenie, żeby się pani przygotowała na dzień sądu. W jednym z pozostałych dwóch listów wspomniał, że nie odpowiedziała pani na pytanie jego żony, skierowane do kącika porad. Przykro mi to mówić, ale naszym zdaniem jest pani w niebezpieczeństwie.

Nie była to najradośniejsza nowina.

– Proszę rozważyć, czy nie powinna pani wystąpić o ochronę policyjną do czasu, aż złapiemy tego faceta – podsunął mi detektyw Clifford. – Z drugiej strony, godzinę temu kierowca ciężarówki zauważył czarną toyotę z kierowcą przypominającym Coopera na przydrożnym parkingu w Massachusetts. Samochód miał nowojorską rejestrację, tego szofer jest pewien, choć nie zapamiętał numerów. Można to potraktować jako dobrą wiadomość o świeżym tropie.

– Nie potrzebuję ochrony – odparłam szybko. – Ned Cooper nie wie, gdzie mieszkam, a zresztą dzisiaj i jutro prawie nie będę wychodziła.

– Na wszelki wypadek zostawiliśmy wiadomość pani Spencer. Oddzwoniła z Bedford, ma tam pozostać do czasu, gdy schwytamy Neda Coopera. Jest mało prawdopodobne, żeby się pojawił na terenie posiadłości, ale mimo wszystko obserwujemy drogi w sąsiedztwie.

Na koniec obiecał dać znać, gdyby zyskał jakieś nowe wieści o Cooperze.

Zabrałam na weekend do domu opasłą tekę z wszelkimi informacjami na temat Nicka Spencera, więc gdy tylko odłożyłam słuchawkę, wzięłam się do przeglądania papierów. Tym razem interesowały mnie sprawozdania z katastrofy lotniczej i to począwszy od krzykliwych nagłówków po skromne napomknięcia wplecione gdzieś w artykuły na temat bezwartościowych udziałów i szczepionki.

Czytając, zaznaczałam fragmenty tekstu markerem. Wyszło mi co następuje: w piątek, czwartego kwietnia, o godzinie czternastej, Nicholas Spencer, doświadczony pilot, wystartował swoim prywatnym samolotem z lotniska Westchester County, kierując się do San Juan w Portoryko. Miał tam wziąć udział w weekendowym seminarium poświęconym sprawom firmy i wrócić w niedzielę po południu. Prognozy pogody zapowiadały umiarkowane opady w okolicach San Juan. Żona Spencera podrzuciła go na lotnisko.

Kwadrans przed lądowaniem samolot Nicholasa Spencera zniknął z ekranów radaru. Nic nie wskazywało na to, żeby miał jakiekolwiek kłopoty, jedynie deszcz przeszedł w gwałtowną burzę. Przypuszczano, że samolot został trafiony piorunem. Następnego dnia fale zaczęły wyrzucać na brzeg fragmenty wraku.

Mechanik, który sprawdzał maszynę tuż przed startem, nazywał się Dominick Salvio. Po wypadku powiedział, że Nicholas Spencer był doskonałym pilotem, który latał już nieraz w najtrudniejszych warunkach, ale przyznał też, że uderzenie pioruna mogło spowodować katastrofę.

Po wybuchu skandalu pojawiły się w prasie pytania dotyczące lotu. Dlaczego Spencer nie skorzystał z samolotu firmowego, którym zwykle latał na spotkania służbowe? Dlaczego liczba połączeń, zarówno odbieranych, jak i wybieranych z jego telefonu komórkowego drastycznie spadła w ciągu kilku tygodni przed katastrofą? Potem, gdy nie odnaleziono ciała, pytania uległy zmianie. Czy katastrofa została spowodowana celowo? Czy Nicholas Spencer był na pokładzie maszyny, gdy ta uległa zniszczeniu? Zawsze jeździł na lotnisko sam. W dniu podróży do Portoryko zawiozła go żona. Dlaczego?

Zadzwoniłam na lotnisko. Dominick Salvio był w pracy, przełączono mnie do niego od razu. Dowiedziałam się, że kończy zmianę o drugiej. Niechętnie, lecz zgodził się poświęcić mi kwadrans, umówiliśmy się w terminalu.

– Nie dłużej niż kwadrans – zaznaczył. – Mój dzieciak gra dzisiaj w małej lidze, muszę być na meczu.

Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście dwunasta, a ja ciągle w szlafroku. Jednym z wielkich luksusów sobotniego poranka, nawet jeśli pracowałam, był brak pośpiechu. Ten jeden dzień w tygodniu nie musiałam biegiem lecieć pod prysznic i ubierać się galopem. W tej sytuacji jednak czas ruszył z kopyta. Nie miałam pojęcia, jaki będzie ruch, więc chciałam sobie zostawić pełne półtorej godziny na drogę do Westchester.

Piętnaście minut później zadzwonił telefon. Mało brakowało, a byłabym go nie usłyszała, bo akurat suszyłam włosy. Zdążyłam odebrać. To był Ken Page.

– Znalazłem twojego pacjenta z rakiem – oznajmił. – Kto to?

– Nazywa się Dennis Holden, ma trzydzieści osiem lat, jest inżynierem i mieszka w Armonk.

– Jak się czuje?

– Nie chciał się spowiadać przez telefon. Niespecjalnie też miał ochotę umawiać się na spotkanie, ale go przekonałem i w końcu zaprosił mnie do siebie.

– A co ze mną? – spytałam. – Obiecałeś mi…

– Spokojnie! Trochę się musiałem wytężyć, ale jedziesz ze mną. Mamy wybór: albo dzisiaj, albo jutro o trzeciej. Który termin ci pasuje? Mnie wszystko jedno, mogę się dostosować. Mam do niego zaraz oddzwonić.