Na jutro byłam umówiona z Lynn, akurat na trzecią. Nie chciałam tego zmieniać.
– Dzisiaj – zdecydowałam.
– Na pewno oglądałaś wiadomości o Cooperze. Pięć osób straciło życie, bo akcje Gen-stone szlag trafił.
– Sześć – skorygowałam. – Jego żona także była ofiarą.
– Masz rację, ona też. Dobrze, zatelefonuję do Holdena i powiem mu, że widzimy się o trzeciej. Dowiem się, jak tam dojechać, i oddzwonię.
Odezwał się znowu po dziesięciu minutach. Zapisałam adres Dennisa Holdena i numer jego telefonu, dokończyłam suszyć włosy, zrobiłam szybki makijaż i ubrałam się w stalowoniebieski kostium, też kupiony na wyprzedaży posezonowej zeszłego lata. Gotowe.
Pamiętając wszystko, czego się dowiedziałam o Nedzie Cooperze, otworzywszy drzwi budynku, rozejrzałam się wyjątkowo uważnie. W tych starych domach do wejścia prowadzą strome, zwykle dość wąskie schody, innymi słowy, gdyby ktoś chciał wziąć mnie na cel, miałby stosunkowo łatwe zadanie. Tymczasem ulica tętniła życiem jak zwykle. Chodnikiem walił tłum, nie zauważyłam też, żeby ktoś siedział w samochodzie zaparkowanym w pobliżu. Chyba nic mi nie groziło.
Mimo to schody pokonałam biegiem, a trzy przecznice dzielące mnie od garażu przebyłam w ekspresowym tempie. Na dodatek od czasu do czasu skręcałam raptownie, kryjąc się to za tym, to za tamtym spokojnie idącym przechodniem. I cały czas miałam poczucie winy. Bo jeśli Ned Cooper rzeczywiście się na mnie uwziął, to wystawiałam tych ludzi na niebezpieczeństwo.
Lotnisko Westchester County leżało na obrzeżach Greenwich, miasteczka, w którym byłam niecałe dwadzieścia cztery godziny temu i gdzie miałam ponownie zjawić się jutro, z Caseyem, na przyjęciu u jego przyjaciół. Zaczęło się od rzadko używanego pasa startowego, stworzonego dla wygody bogatych mieszkańców najbliższej okolicy. Z czasem trzeba było zbudować całkiem niemały terminal, a pośród tysięcy korzystających z niego podróżnych byli i tacy, którzy niekoniecznie należeli do tych z lepszymi chodami.
Dominick Salvio odnalazł mnie w holu cztery minuty po drugiej. Okazał się mocno zbudowanym mężczyzną o brązowych, budzących zaufanie oczach i szerokim, szczerym uśmiechu. Robił wrażenie faceta, który dokładnie wiedział, kim jest i czego chce. Podałam mu wizytówkę i od razu wyjaśniłam, że wolę, jak ludzie nazywają mnie Carley.
– No tak – uśmiechnął się mechanik. – Skoro Marcia DeCarlo to Carley, niech Dominick Salvio będzie Sal. Na tej samej zasadzie.
Ponieważ wiedziałam, że czas ucieka, przeszłam od razu do sedna. Byłam całkowicie szczera. Powiedziałam, że przygotowuję materiały do artykułu na temat Nicka Spencera, i że go kiedyś poznałam. Potem krótko wyjaśniłam swoje powiązania z Lynn. Przyznałam się, że nie wierzę, by Nick Spencer przeżył katastrofę i ukrył się w Szwajcarii, wypinając się na cały świat.
W tym momencie Sal wpadł mi w słowo:
– Nick Spencer to był święty facet – oznajmił z przekonaniem. – Ze świecą szukać lepszego. Jakbym dorwał tych łgarzy, co z niego robią złodzieja… Jęzory bym im powyrywał!
– Tu się zgadzamy – odparłam – ale chciałabym się dowiedzieć, jakie wrażenie zrobił na tobie Nick w dniu katastrofy. Bo widzisz, chociaż miał dopiero czterdzieści dwa lata, to nie sposób zaprzeczyć, że przez ostatnie tygodnie żył w ogromnym napięciu. Nawet bardzo młodemu człowiekowi może się zdarzyć atak serca, wykluczający jakąkolwiek reakcję.
– Co fakt, to fakt – zgodził się Sal. – Wszystko jest możliwe. Mnie tylko złości, że oni wszyscy robią taką wrzawę, jakby Nick Spencer był niedzielnym pilotem. A on był dobry, cholernie dobry i do tego niegłupi. W niejednej burzy już latał i wiedział, jak sobie radzić przy złej pogodzie. No, chyba że trafił go piorun, wtedy już niewiele można zrobić.
– Widziałeś Spencera przed startem? A może z nim rozmawiałeś?
– Zawsze sam sprawdzałem jego maszynę, więc widziałem go, ale z nim nie rozmawiałem.
– Wiem, że podrzuciła go tu żona. Widziałeś ją?
– Taaa… Jakiś czas siedzieli w kafejce, tej blisko prywatnych hangarów. Odprowadziła go do samolotu.
– Jakie sprawiali wrażenie? – Zawahałam się, po czym wyjaśniłam szczerze: – Sal, chciałabym wiedzieć, w jakim nastroju Nick Spencer usiadł za stery. Jeżeli na przykład był zdenerwowany, mogło to mieć wpływ na jego kondycję fizyczną albo na koncentrację.
Sal zapatrzył się w przestrzeń za moimi plecami. Wyraźnie szukał najlepszych słów, ale nie dla ostrożności, tylko po to, by powiedzieć całą prawdę. Spojrzał na zegarek. Mój czas kończył się zbyt szybko.
Wreszcie się odezwał.
– Carley, co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: ci dwoje nigdy nie byli szczęśliwi.
– A tamtego dnia zauważyłeś w ich zachowaniu coś szczególnego? – naciskałam.
– Najlepiej porozmawiaj z Marge. Z kelnerką, która ich obsługiwała.
– Jest dzisiaj w pracy?
– Tak, bierze zwykle długie weekendy, od piątku do poniedziałku. – Ujął mnie pod ramię i poprowadził przez terminal do kawiarenki. – To jest Marge. – Wskazał mi kobietę po sześćdziesiątce, o babcinym wyglądzie. Zobaczywszy nas, od razu podeszła, szeroko uśmiechnięta.
Gdy Sal wyjaśnił, o co chodzi, uśmiech znikł jej z twarzy.
– Pan Spencer był najmilszym człowiekiem na świecie – oznajmiła. – A jego pierwsza żona, sama słodycz. Nie wiedzieć po co się ożenił z tą oślizgłą górą lodową. W dzień katastrofy musiała mu porządnie zaleźć za skórę. Muszę jej przyznać, że chyba go przepraszała, ale i tak był zły jak osa. Nie słyszałam dokładnie, co mówili, coś mi się tylko obiło o uszy, że zmieniła zdanie i postanowiła jednak nie lecieć z nim do Portoryko. On powiedział na to, że gdyby wiedział wcześniej, zabrałby ze sobą Jacka. Jack to syn pana Spencera.
– Jedli coś albo pili? – spytałam.
– Oboje wypili mrożoną herbatę. Wie pani co, dobrze, że ani ona, ani Jack nie polecieli tym samolotem. Szkoda tylko, że pan Spencer nie miał tyle szczęścia.
Podziękowałam Marge i wróciłam z Salem do terminalu.
– Na pożegnanie odegrała przed wszystkimi wielką scenę zakończoną słodkim całusem – powiedział mechanik – więc myślałem, że przynajmniej z żoną mu się poukładało. No, ale potem Marge opowiedziała mi to samo co tobie. Więc myślę, że mógł być zły i może faktycznie popełnił jakiś błąd. To się zdarza najlepszym. Pewnie nigdy się nie dowiemy.
48
Do Armonk dotarłam trochę za wcześnie, więc jakiś czas siedziałam w samochodzie przed domem Holdena, czekając na Kena Page’a. W pewnej chwili jak automat wystukałam na komórce numer Lynn w Bedford. Chciałam ją zapytać prosto z mostu, dlaczego przekonała Nicka, żeby nie zabierał syna do Portoryko, a potem sama też zrezygnowała z podróży. Czyżby ktoś jej dał znać, że bezpieczniej będzie nie wsiadać do tego samolotu?
Albo wyszła, albo nie miała ochoty odbierać telefonu. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że tak jest lepiej. Chętnie zobaczę na własne oczy jej reakcję na takie pytanie. Wykorzystała małżeństwo mojej matki z jej ojcem, zapewniając sobie bezpłatnego rzecznika prasowego w mojej osobie. Odgrywała rolę wdowy pogrążonej w żałobie, troskliwej macochy i zdradzonej żony oszusta. Prawda natomiast wyglądała zupełnie inaczej. Lynn miała w nosie Nicka Spencera, kompletnie jej nie obchodził Jack i na dodatek pewnie cały czas kręciła z Charlesem Wallingfordem.
Podjechał Ken. Zaparkował tuż za moim wozem; wysiadłam i poszliśmy razem. Holden mieszkał w ładnie położonym budyneczku w stylu elżbietańskim. Dom otaczały kosztowne krzewy, kwitnące drzewa oraz aksamitne trawniki, świadczące o tym, że właściciel był zdolnym inżynierem lub pochodził z bogatej rodziny.