Kiedy opowiadała mu o swych wyprawach na cmentarz, otrząsał się z obrzydzeniem i nazywał cmentarze składem kości i kamieni. W tamtej chwili otworzyła się między nimi przepaść nieporozumienia. Dopiero dziś na cmentarzu na Montparnassie zrozumiała, co miał na myśli. Żałuje, że była niecierpliwa. Możliwe, że gdyby zostali dłużej razem, zaczęliby nawzajem powoli rozumieć wypowiadane słowa. Ich słowniki wstydliwie i pomału przybliżały się do siebie jak bardzo nieśmiali kochankowie i muzyka każdego zaczęłaby przenikać w muzykę tego drugiego. Ale jest już za późno.
Tak, jest za późno i Sabina wie, że nie zostanie w Paryżu, że pojedzie dalej, jeszcze dalej, ponieważ gdyby tu umarła, przywaliliby ją kamieniem, a dla kobiety, która nie może ustać na jednym miejscu, nie ma straszniejszej groźby niż ta, że jej ucieczka zostałaby zatrzymana na zawsze.
10.
Wszyscy przyjaciele Franza wiedzieli o Marie-Claude i wszyscy wiedzieli o jego studentce w wielkich okularach. Tylko o Sabinie nie wiedział nikt. Franz mylił się, kiedy myślał, że jego małżonka opowiadała o niej przyjaciółkom. Sabina była piękną kobietą i Marie-Claude nie chciała, aby ludzie w duchu porównywali ich twarze.
Ponieważ bał się, że rzecz się wyda, nie wziął od niej nigdy ani obrazu, ani rysunku, ani nawet małego zdjęcia. Tak więc zniknęła z jego życia bez śladu. Nie istniał żaden materialny dowód na to, że spędził z nią najpiękniejszy rok swego życia.
Tym bardziej pragnie pozostać jej wierny.
Kiedy są razem w pokoju, jego młoda kochanka unosi czasem głowę znad książki i przypatruje mu się badawczym spojrzeniem:
– O czym myślisz? – pyta. Franz siedzi w fotelu ze wzrokiem wbitym w sufit. Cokolwiek by jej nie odpowiedział, wiadomo, że myśli o Sabinie.
Kiedy Franz drukuje artykuł w piśmie specjalistycznym, jego studentka jest pierwszym czytelnikiem i chce z nim dyskutować. Ale on myśli o tym, co o jego tekście powiedziałaby Sabina. Wszystko, co robi, robi dla Sabiny i robi tak, żeby się to Sabinie spodobało.
Jest to bardzo niewinna wierność, skrojona dokładnie na miarę Franza, który nigdy nie mógłby skrzywdzić swej okularnicy. Kult Sabiny uprawia raczej jak religię, nie jak miłość.
Zresztą z teologii tej religii wynika, że młoda kochanka została mu posłana przez Sabinę. Między jego miłością ziemską a transcendentną panuje zupełny pokój. Jego nieziemska miłość zawiera (ponieważ jest nieziemska) wiele niewyjaśnionego i niezrozumiałego (przypomnijmy sobie słownik niezrozumianych słów, tę długą listę nieporozumień!), za to ziemska bazuje na absolutnym wzajemnym zrozumieniu.
Studentka jest o wiele młodsza od Sabiny, muzyczna kompozycja jej życia jest ledwie naszkicowana i z wdzięcznością dołącza ona do niej motywy, które otrzymuje od Franza. Wielki Marsz Franza jest również jej wyznaniem. Muzyka jest dla niej dionizyjskim pijaństwem jak dla niego. Często chodzą razem tańczyć. Żyją w prawdzie, nie mają przed światem tajemnic. Łakną towarzystwa przyjaciół, kolegów, studentów i nieznajomych ludzi, chętnie z nimi siedzą, piją i gadają. Często jeżdżą na wycieczki w Alpy. Franz nachyla się, dziewczyna wskakuje mu na plecy, a on biegnąc z nią po łące wykrzykuje na dodatek długi niemiecki poemat, którego nauczyła go w dzieciństwie mama. Dziewczyna śmieje się, obejmuje go za szyję i podziwia jego nogi, ramiona i płuca.
Nie rozumie tylko znaczenia tej szczególnej sympatii, którą Franz ma dla kraju okupowanego przez Rzeszę rosyjską. W rocznicę inwazji jedno z czeskich towarzystw emigracyjnych organizuje uroczystość pamiątkową. Na sali jest bardzo mało ludzi. Mówca ma siwe włosy naondulowane przez fryzjera. Czyta bardzo długie przemówienie, które nudzi nawet tych kilku entuzjastów, którzy przyszli go posłuchać. Mówi po francusku bez błędów, ale ze straszliwym akcentem. Od czasu do czasu, żeby podkreślić myśl podnosi w górę palec wskazujący, jakby groził ludziom zebranym na sali.
Okularnica siedzi obok Franza i z trudem przezwycięża ziewanie. Za to Franz uśmiecha się szczęśliwie. Patrzy na siwowłosego mężczyznę, który wydaje mu się sympatyczny nawet ze swym przedziwnym palcem wskazującym. Wydaje mu się, że ten mężczyzna jest tajnym posłem, aniołem, który utrzymuje kontakt pomiędzy nim a jego boginią. Przymyka oczy i marzy. Przymyka oczy tak samo, jak przymykał je na ciele Sabiny w piętnastu europejskich i jednym amerykańskim hotelu.
CZĘŚĆ IV. Dusza i ciało
1.
Teresa wróciła o wpół do drugiej w nocy, poszła do łazienki, przebrała się w piżamę i położyła obok Tomasza. Spał. Skłoniła się nad jego twarzą, a kiedy go pocałowała, poczuła płynący z jego włosów dziwny zapach. Powąchała jeszcze raz i jeszcze raz. Obwąchała go jak pies, aż zrozumiała: był to zapach kobiecego łona.
O szóstej zadzwonił budzik. Była to chwila Karenina. Budził się zawsze o wiele wcześniej niż oni. ale nie miał odwagi im przeszkadzać. Czekał niecierpliwie na dzwonek, który dałby mu prawo uskoczyć na łóżko, deptać po ich ciałach i trącać ich łbem. Kiedyś dawno starali się mu tego zabronić i zrzucali go z łóżka, ale on był bardziej uparty od nich i w końcu wywalczył sobie swe prawa. Zresztą właśnie ostatnio Teresa zrozumiała, że przyjemnie jest być zapraszanym do dnia przez Karenina. Dla niego chwila przebudzenia była czystym szczęściem: dziwił się głupio i naiwnie, że znów jest na świecie i szczerze się tym cieszył. Ona przeciwnie, budziła się z niechęcią, pragnęła przedłużyć noc i nie otwierać oczu.
Teraz stał w przedpokoju i patrzył w górę na wieszak, na którym wisiała obroża ze smyczą. Zapięła mu ją na karku i ruszyli razem do sklepu Kupiła mleko, chleb, masło i – jak zawsze – jeden rogalik dla niego. W drodze powrotnej kroczył obok niej z rogalikiem w pysku Rozsiadał się dumnie i odczuwał dumę, że ludzie zauważają go i że pokazują go sobie palcem.
W domu położył się z rogalikiem na progu pokoju i czekał, aż Tomasz zauważy go, przykucnie, zacznie warczeć i udawać, że chce mu zabrać rogalik. Tak było każdego dnia, przynajmniej przez pięć minut gonili się po mieszkaniu, a potem Karenin właził pod stół i szybko rogalik połykał. Ale tym razem bezskutecznie domagał się swej porannej ceremonii. Tomasz trzymał małe radio tranzystorowe i słuchał.
2.
W radiu nadawali audycję o czeskiej emigracji. Był to montaż podsłuchanych prywatnych rozmów telefonicznych, które ponagrywał jakiś czeski szpicel, który wkręcił się między emigrantów, a potem w chwale wrócił do Pragi. Były to rozmowy bez znaczenia, w trakcie których od czasu do czasu pojawiały się ostre sformułowania o reżymie okupacyjnym w Czechach, ale także zdania, w których jeden emigrant nazywał drugiego głupcem albo oszustem. Właśnie te zdania zajmowały w reportażu czołowe miejsce: miały udowodnić, że ludzie ci nie tylko mówią źle o Związku Radzieckim! (to nikogo nie oburzało), ale także obmawiają się nawzajem, używając przy tym nieprzyzwoitych wyrazów. Dziwne, ludzie klną od rana do wieczora, ale kiedy słyszą przez radio znanego człowieka, którego szanowali, jak w każdym zdaniu mówi „pierdolę”, są w jakiś sposób rozczarowani.
– To się zaczęło od Prochazki – powiedział Tomasz i słuchał dalej. Jan Prochazka był czeskim powieściopisarzem, czterdziestolatkiem o witalności byka, który już przed rokiem 1968 zaczął głośno krytykować stosunki w kraju. Był jednym z najulubieńszych bohaterów praskiej wiosny, tej zawrotnej liberalizacji komunizmu, którą zakończyła radziecka inwazja. Wkrótce po niej wszystkie gazety rozpoczęły nagonkę przeciwko niemu, ale im bardziej szczuły, tym bardziej ludzie go lubili. Dlatego radio zaczęło nadawać (był to rok 1970) cykl prywatnych rozmów, które przed dwoma laty (a więc na wiosnę 68) prowadził z pewnym profesorem uniwersyteckim. Żaden z nich nie przypuszczał wówczas, że w mieszkaniu profesora zainstalowano podsłuch i że już od dawna śledzą każdy ich krok! Prochazka zawsze zabawiał swych przyjaciół paradoksami i nieprzyzwoitościami. Teraz te nieprzyzwoitości brzmiały codziennie z radia. Tajna policja, która redagowała audycje, skwapliwie podkreślała miejsca, w których powieściopisarz wyśmiewał się ze swych przyjaciół, na przykład z Dubczeka. Ludzi, którzy sami obgadują swych przyjaciół przy każdej okazji, bardziej gorszył ukochany Prochazka niż metody tajnej policji.