Выбрать главу

– Jesteś przecież po stronie tych – ciągnął syn – którzy są prześladowani?

Przez cały czas Tomasz myślał o tym, czy syn będzie mu mówił per ty, czy per wy. Dotychczas formułował wszystkie zdania w taki sposób, by uniknąć wyboru. Teraz się wreszcie zdecydował. Mówił mu na ty i Tomasz naraz nabrał pewności, że w tej scenie nie chodzi o więźniów politycznych, ale o syna: jeśli podpisze, ich losy połączą się i Tomasz mniej lub bardziej będzie zmuszony do tego, by zbliżyć się z synem. Jeśli nie podpisze, ich stosunki pozostaną takie jak dotychczas, to znaczy żadne, z tym, że teraz już nie z jego woli, ale z woli syna, który wyrzeknie się ojca za jego tchórzostwo. Był w sytuacji szachisty, którego nie uratuje żadne posunięcie i który musi przegrać. To zupełnie wszystko jedno – podpisze, czy nie. Nie zmieni to w niczym ani jego losu, ani losu więźniów politycznych.

– Dajcie to tu – powiedział i wziął kartkę.

13.

Jak gdyby chcąc mu wynagrodzić jego decyzją, redaktor powiedział:

– Wspaniale pan wtedy napisał to o Edypie. Syn podając mu pióro dodał:

– Niektóre myśli są jak zamach.

Pochwała redaktora ucieszyła go, ale metafora, której użył syn wydała mu się pompatyczna i nie na miejscu. Powiedział:

– Niestety, ten zamach uderzył tylko we mnie. Dzięki temu artykułowi nie mogę już operować.

Brzmiało to chłodno, niemal nieprzyjaźnie.

Żeby załagodzić ten mały dysonans, redaktor powiedział (brzmiało to, jakby się usprawiedliwiał):

– Ale pański artykuł pomógł wielu ludziom!

Pod pojęciem: „pomagać ludziom” Tomasz od dzieciństwa umiał sobie wyobrazić tylko jedną czynność: medycynę. Jakiś artykuł miałby pomóc ludziom? Cóż ci dwaj chcą mu wmówić! Zredukowali jego życie do jednej małej myśli o Edypie, a właściwie do czegoś jeszcze mniejszego: do jednego prymitywnego „nie”, które rzucił w twarz systemu.

Powiedział (a jego głos wciąż brzmiał chłodno, choć sobie tego chyba nie uświadamiał):

– Nic nie wiem o tym, żeby ten artykuł miał komuś pomóc. Ale jako chirurg uratowałem życie wielu ludziom.

Znów przez chwilę panowała cisza. Przerwał ją syn:

– Myśli też mogą uratować ludziom życie. Tomasz widział w jego twarzy swoje własne usta i przyszło mu do głowy, że to bardzo dziwne, widzieć swe usta, jak się jąkają.

– W twoim artykule była jedna wspaniała rzecz – ciągnął syn i widać było, że mówi z trudem. – Bezkompromisowość. Ten sens, który już tracimy, jasne rozróżnienie pomiędzy dobrem a złem. My już nie wiemy, co to znaczy czuć się winnym. Komuniści mają na swe usprawiedliwienie, że okłamał ich Stalin. Morderca usprawiedliwia się, że matka go nie kochała i że jest sfrustrowany. A ty naraz powiedziałeś: nie ma żadnego usprawiedliwienia. Nikt w swym wnętrzu nie był niewinniejszy od Edypa. A pomimo to sam się ukarał, kiedy zobaczył, co zrobił.

Tomasz zmusił się, żeby oderwać spojrzenie od swej wargi na twarzy syna i starał się patrzeć na redaktora. Był rozdrażniony i miał ochotę nie zgadzać się z nimi. Powiedział:

– Wiecie, to wszystko jest nieporozumieniem. Granice pomiędzy dobrem a złem są strasznie niejasne. Nie chodziło mi w ogóle o to, że ktoś ma być ukarany. Karać kogoś, kto nie wiedział, co czyni, to barbarzyństwo. Mit o Edypie jest piękny. Ale wyrabiać z nim takie rzeczy… – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale uświadomił sobie, że mieszkanie jest być może podsłuchiwane. Nie miał najmniejszych ambicji, by cytowali go historycy przyszłych wieków. Miał raczej obawy, by go nie cytowała policja. Przecież właśnie tej samokrytyki jego artykułu domagano się od niego. Było mu nieprzyjemnie, kiedy pomyślał, że mogliby teraz wreszcie usłyszeć ją z jego ust. Wiedział, że wszystko, co człowiek w tym kraju wypowie, może być kiedyś nadane przez radio. Zamilkł.

– Co pana skłoniło do tej zmiany poglądów – spytał redaktor.

– Raczej się siebie pytam, co mnie skłoniło do napisania tego artykułu… – powiedział Tomasz i w tym momencie przypomniał to sobie: znalazła się na jego łóżku, jak dziecko posłane w koszyku po falach. Tak, dlatego wziął w ręce tę książkę: wracał do historii o Romulusie, o Mojżeszu, o Edypie… I oto znów była z nim. Widział ją przed sobą, jak przyciska do piersi otuloną w czerwony szal wronę. Ten obraz go uspokoił. Jakby przyszedł mu powiedzieć, że Teresa żyje, że znajduje się w tym momencie w tym samym mieście co on i że cała reszta nie ma żadnego znaczenia.

Redaktor przerwał milczenie:

– Rozumiem pana, panie doktorze. Ja również nie lubię kar. Ale my nie domagamy się kary – uśmiechnął się – my się domagamy zaniechania kary.

– Wiem – powiedział Tomasz. Pogodził się już z tym, że w następnych sekundach zrobi coś, co jest może szlachetne, ale z pewnością zupełnie niepotrzebne (bo i tak nie pomoże więźniom politycznym), a dla niego osobiście nieprzyjemne (ponieważ dzieje się w narzuconych mu okolicznościach).

Syn powiedział jeszcze (prawie błagalnie):

– To twój obowiązek, podpisać to.

Obowiązek? Syn będzie mu przypominał o jego obowiązkach? To było najgorsze słowo, jakiego mógł użyć. Znów stanął mu przed oczyma obraz Teresy trzymającej w objęciach wronę. Przypomniał sobie, że wczoraj napastował ją w barze tajniak. Znów drżą jej ręce. Postarzała się. Nie zależy mu na niczym poza nią. Ona, zrodzona z sześciu przypadków, ona, kwiat wyrosły na ischiasu ordynatora, ona, która jest po drugiej stronie wszelkich „es muss sein!”, ona jest tym jedynym, na czym mu zależy.

Dlaczego się jeszcze w ogóle zastanawia, czy ma, czy też nie ma podpisać? Istnieje tylko jedno kryterium dla wszystkich jego decyzji: nie ma prawa zrobić niczego, co mogłoby jej zaszkodzić. Tomasz nie może uratować więźniów politycznych, ale może dać Teresie szczęście. Nie umie zrobić nawet tego. Ale jeśli podpisze petycję, to prawie na pewno tajniacy będą chodzili za nią jeszcze częściej i jeszcze bardziej będą drżały jej ręce.

– Jest rzeczą o wiele ważniejszą – powiedział – wygrzebać z ziemi zakopaną wronę, niż słać jakieś petycje do prezydenta.

Wiedział, że to zdanie jest niezrozumiałe, ale tym bardziej mu się podobało. Przeżywał moment nagłego i nieoczekiwanego upojenia. Było to równie czarne upojenie, jak wtedy, kiedy uroczyście oznajmiał swej żonie, że nie chce jej i swego syna już nigdy widzieć. Było to równie czarne upojenie, jak wtedy gdy wrzucał do skrzynki list, w którym wyrzekał się raz na zawsze swego powołania lekarskiego. Nie był pewien, czy postępuje słusznie, ale był pewien, że postępuje tak, jak chce postępować.

– Nie gniewajcie się. Nie podpiszę – powiedział.

14.

W kilka dni później mógł przeczytać o petycji we wszystkich gazetach. Nigdzie, rzecz jasna, nie pisano, że była to uprzejma prośba, ujmująca się za więźniami politycznymi i domagająca się ich zwolnienia. Żadna gazeta nie zacytowała jednego bodaj zdania z tego krótkiego tekstu. Zamiast tego mówiły długo, niejasno i groźnie o jakimś antypaństwowym oświadczeniu, które miało się stać podstawą do nowej walki z socjalizmem. Wymieniały tych, którzy podpisali tekst i obrzucały ich nazwiska kalumniami i pogróżkami, od których Tomaszowi chodził mróz po plecach. Z pewnością, można to było przewidzieć. W tych czasach jakakolwiek akcja (zebranie, petycja, zgromadzenie uliczne), o ile nie była organizowana przez partię komunistyczną, automatycznie była uznawana za bezprawną i groziła niebezpiecznymi konsekwencjami każdemu, kto wziął w niej udział. Wszyscy o tym wiedzieli. Ale tym bardziej chyba żałował, że nie podpisał petycji. Dlaczego właściwie jej nie podpisał? Nie umie nawet uświadomić sobie dokładnie motywów swej decyzji.