Выбрать главу

Siedział wciąż na łóżku i patrzył na kobietę, która leżała obok niego i trzymała go przez sen za rękę. Czuł do niej niewypowiedzianą miłość. Jej sen musiał być w tym momencie bardzo płytki, bo otworzyła oczy i nieprzytomnie popatrzyła na niego.

– Na co patrzysz? – spytała.

Wiedział, że nie powinien jej obudzić, ale odprowadzić z powrotem w sen; starał się dlatego odpowiedzieć jej w taki sposób, aby jego słowa wytworzyły w jej myśli obraz nowego snu.

– Patrzę na gwiazdy – powiedział.

– Nie kłam, jak możesz patrzeć na gwiazdy, kiedy patrzysz w dół.

– Bo jestem w samolocie. Gwiazdy są pod nami – odpowiedział Tomasz.

– Aha, w samolocie… – powiedziała Teresa. Ścisnęła jeszcze mocniej rękę Tomasza i znów usnęła. Tomasz wiedział, że teraz Teresa wygląda w dół przez małe okrągłe okienko samolotu, który leci wysoko nad gwiazdami.

CZĘŚĆ VI. Wielki marsz

1.

Dopiero w 1980 roku mogliśmy dowiedzieć się z „Sunday Times”, jak umarł syn Stalina Jaków. W czasie II wojny światowej umieszczono go jako jeńca w niemieckim obozie razem z oficerami angielskimi. Mieli wspólną ubikację. Syn Stalina zostawiał ją zapaskudzoną. Anglicy nie mieli ochoty patrzeć na ubikację umazaną gównem, nawet jeśli było to gówno syna najpotężniejszego wówczas człowieka świata. Wytknęli mu to. Obraził się. Wytknęli mu to ponownie i zmusili go, żeby wyczyścił latrynę. Zdenerwował się, pokłócił się z nimi, pobili się. Wreszcie zażądał widzenia z komendantem obozu. Chciał, żeby ich rozsądził, ale zadufany Niemiec odmówił rozmawiania o gównie. Syn Stalina nie potrafił znieść poniżenia. Miotając w niebo straszne rosyjskie przekleństwa rzucił się pędem ku naelektryzowanym drutom, które otaczały obóz. Runął na nie. Jego ciało, które już nigdy nie zanieczyści Anglikom klozetu, zawisło w bezruchu.

2.

Syn Stalina nie miał łatwego życia. Ojciec spłodził go z kobietą, którą potem wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi zastrzelił. Młody Stalin był więc synem Boga (gdyż ojciec jego był czczony jak Bóg), a jednocześnie był przez Boga odtrącony. Ludzie bali się go podwójnie: mógł im zaszkodzić swą mocą (jednak był synem Stalina) i swą przyjaźnią (zamiast odtrąconego syna, ojciec mógł ukarać jego przyjaciół). Odtrącenie i wyniesienie, szczęście i nieszczęście, nikt inny nie odczuł konkretniej, jak wymienne są te przeciwieństwa i że od jednego bieguna ludzkiej egzystencji do drugiego jest tylko krok. Potem, na początku wojny, wzięli go do niewoli Niemcy, a inni jeńcy, należący do narodu, który zawsze był mu do głębi duszy wstrętny przez swoją niezrozumiałą powściągliwość, oskarżyli go, że jest nieczysty. Jego, który niósł na swych barkach największy dramat (był zarazem synem Boga i strąconym aniołem), miano by sądzić nie za rzeczy podniosłe (dotyczące Boga i aniołów), lecz za gówno? Od najwyższego dramatu do najniższego jest więc tak zawrotnie blisko?

Zawrotnie blisko? Czy bliskość może przyprawić o zawrót głowy?

Może. Kiedy biegun północny zbliży się do południowego na wyciągnięcie dłoni, kula ziemska zniknie, a człowiek ocknie się w pustce, która mu zakręci w głowie i powali go na kolana.

Jeżeli odtrącenie i wyniesienie są jednym i tym samym, jeżeli nie ma różnicy między podniosłością a nikczemnością, jeżeli syn Boga może być sądzony za gówno, egzystencja ludzka traci swą wagę i staje się nieznośnie lekka. W tym momencie syn Stalina zaczyna biec na druty elektryczne, by rzucić na nie swe ciało jak na szalę wagi, której długie ramię jest obciążone nicością świata, który stracił swój wymiar.

Syn Stalina oddał życie za gówno. Ale śmierć za gówno nie jest śmiercią bez sensu. Niemcy, którzy oddawali życie, aby rozszerzyć terytorium swej Rzeszy na wschód, Rosjanie, którzy umierali, aby władza ich ojczyzny sięgała dalej na zachód, tak, ci umierali za głupstwa, ich śmierć jest pozbawiona sensu i ogólniejszego znaczenia. Natomiast śmierć syna Stalina była wobec ogólnego kretynizmu wojny jedyną śmiercią metafizyczną.

3.

Kiedy byłym mały i oglądałem Stary Testament w wersji dla dzieci, ozdobiony rycinami Gustawa Doré, widziałem tam Pana Boga na chmurze. Był to stary człowiek z oczami, nosem i długą brodą, mówiłem więc sobie, że skoro ma usta, musi jeść. A skoro je, musi mieć również kiszki. Ta myśl peszyła, bo choć byłem dzieckiem z rodziny raczej niewierzącej, czułem, że wyobrażenie Bożych kiszek ma w sobie coś ze świętokradztwa.

Bez jakiegokolwiek przygotowania teologicznego, spontanicznie rozumiałem więc już jako dziecko nieodłączność gówna i Boga i płynącą stąd wątpliwość, dotyczącą podstawowej tezy antropologii chrześcijańskiej, według której człowiek został stworzony na podobieństwo boże. Albo – albo: albo człowiek jest stworzony na podobieństwo boże i wówczas Bóg ma kiszki, albo Bóg nie ma kiszek i człowiek nie jest do niego podobny.

Starzy gnostycy odczuwali to równie dobrze jak ja w wieku pięciu lat. Walentyn, wielki mistrz gnozy w II wieku, chcąc rozwiązać ten przeklęty problem twierdził, że Jezus jadł, pił, ale nie defekował.

Gówno jest trudniejszym problemem teologicznym niż zło. Bóg obdarzył człowieka wolnością, możemy więc koniec końców przyjąć, że nie jest odpowiedzialny za zło, które człowiek czyni. Ale odpowiedzialność za gówno ponosi w pełni ten, który stworzył człowieka.

4.

Święty Hieronim z IV wieku nie dopuszczał myśli, jakoby Adam z Ewą mieli w raju spółkować. Jahannes Scottus Eriugena. wielki teolog IX wieku, przeciwnie, myśl taką dopuszczał. Wyobrażał sobie jednak, że Adam podnosił członek tak, jak podnosi się rękę lub nogę, to znaczy kiedy chciał i jak chciał. Nie szukajmy za tym wyobrażeniem wiecznego marzenia mężczyzny zżeranego strachem przed impotencją. Myśl Scotta Eriugeny ma inny sens. Jeżeli członek może się podnieść na zwykły rozkaz mózgu, oznacza to, że podniecenie jest na świecie zbyteczne. Członek nie dlatego podnosi się, że jesteśmy podnieceni, ale dlatego, że mu to nakazujemy. Tym. co wielkiemu teologowi wydawało się nie do pogodzenia z rajem, nie było spółkowanie i związana z nim rozkosz. Nie do pogodzenia z rajem było podniecenie. Zapamiętajmy to dobrze: w raju istniała rozkosz, ale nie podniecenie.

W tezie Scotta Eriugeny znajdujemy klucz do jakiegoś teologicznego usprawiedliwienia (inaczej mówiąc teodycei) gówna. Dopóki człowiek przebywał w raju, bądź nie defekował (podobnie jak Jezus według wyobrażeń Walentyna) bądź – co wydaje mi się prawdopodobniejsze – gówno nie było uważane za coś wstrętnego. Bóg dał człowiekowi poznać wstręt w chwili, gdy wygnał go z raju. Człowiek zaczął ukrywać to, czego się wstydził, a w momencie kiedy się obnażył został oślepiony ogromną łuną. Tak więc zaraz po tym, jak poznał wstręt poznał i podniecenie. Bez gówna – w dosłownym i metaforycznym tego słowa znaczeniu – nie byłoby miłości seksualnej takiej, jaką znamy. Takiej, której towarzyszy bicie serca i olśnienie zmysłów. Opowiadałem już w trzeciej części tej powieści o półnagiej Sabinie, która stoi w meloniku na głowie obok ubranego Tomasza. Coś wtedy przemilczałem. Kiedy patrzyła na siebie w lustrze, czując podniecenie zrodzone z własnej śmieszności, przemknęło jej przez głowę wyobrażenie, że Tomasz ją tak, z tym melonikiem na głowie sadza na misce klozetowej, a ona wypróżnia przed nim kiszki. W tym momencie serce zaczęło jej walić, przestała nad sobą panować, ściągnęła Tomasza na dywan i wkrótce krzyczała z rozkoszy.