Diana czuła się wolna i radosna, siedząc w środę rano w eleganckim holu hotelu South-Western i czekając na taksówkę, która miała zabrać ją i Marka do doku numer 108 w porcie w Southampton, gdzie stał przycumowany Clipper linii Pan American.
Wszyscy albo patrzyli na nią, albo starali się tego nie robić. Szczególnie intensywnie przyglądał się jej pewien przystojny mężczyzna w granatowym garniturze, mniej więcej dziesięć lat młodszy od niej. Diana zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Działo się tak zawsze, kiedy wyglądała atrakcyjnie, dzisiaj zaś wydawała się wręcz olśniewająca. Jej kremowa sukienka w duże czerwone kropki była świeża i powabna, całość zaś znakomicie uzupełniały również kremowe pantofle i słomkowy kapelusz. Zarówno usta jak i paznokcie pomalowała na jasnoróżowy kolor; zastanawiała się, czy nie włożyć czerwonych pantofli, ale doszła do wniosku, że wyglądałaby zbyt krzykliwie.
Uwielbiała podróże oraz wszystko, co się z nimi wiązało: pakowanie i rozpakowywanie rzeczy, spotkania z nowymi ludźmi, komplementy, wystawne przyjęcia, odwiedzanie nieznanych miejsc. Trochę bała się latać samolotem, ale wyprawa przez Atlantyk zapowiadała się najbardziej podniecająco z jej wszystkich dotychczasowych podróży, gdyż po drugiej stronie oceanu czekała na nią Ameryka. Wyobrażała sobie siebie w supernowocześnie urządzonym apartamencie: pokojówka pomaga jej włożyć białe futro, na ulicy czeka wielki czarny samochód z ciemnoskórym szoferem, by zawieźć ją do nocnego klubu, gdzie będzie popijać wytrawne martini i tańczyć przy dźwiękach muzyki jazz – bandu Binga Crosby'ego. Zdawała sobie sprawę, że to tylko fantazja, lecz mimo to nie mogła doczekać się chwili, kiedy ujrzy rzeczywistość.
Opuszczając Wielką Brytanię niemal dokładnie w chwili wybuchu wojny doznawała mieszanych uczuć. Miała wrażenie, że zachowała się jak tchórz, choć jednocześnie wręcz paliła się do wyjazdu.
Znała wielu Żydów. W Manchesterze żyła liczna społeczność żydowska. Wywodzący się z niej przyjaciele Diany śledzili rozwój wydarzeń w Europie z obawą i przerażeniem. Zresztą, nie chodziło tylko o Żydów; faszyści nienawidzili też kolorowych, Cyganów, homoseksualistów, a także wszystkich, którzy nie zgadzali się z ich ideologią. Wujek Diany był homoseksualistą, ale zawsze okazywał jej wiele czułości i traktował ją niemal jak córkę.
Miała już zbyt wiele lat, by wstąpić do armii, ale chyba powinna zostać w Manchesterze i zgłosić się jako ochotniczka, na przykład do zwijania bandaży dla Czerwonego Krzyża…
To także była fantazja, chyba jeszcze większa od tej, w której tańczyła przy muzyce Binga Crosby'ego. Nie należała do kobiet, które zwijają bandaże. Skromność i mundury zupełnie do niej nie pasowały.
Jednak to wszystko w gruncie rzeczy nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że znowu była zakochana. Podąży wszędzie za Markiem, nawet w samo serce bitwy, jeśli zajdzie taka konieczność. Pobiorą się i będą mieli dzieci. Wracał do domu, a ona wraz z nim.
Będzie tęskniła za swoimi siostrzenicami. Zastanawiała się, kiedy zobaczy je ponownie. Na pewno będą już dorosłe, w długich sukniach i ze starannie dobranym makijażem, a nie w podkolanówkach i z włosami związanymi w kucyki.
Może jednak będzie miała własne małe dziewczynki…
Perspektywa lotu Clipperem wprawiała ją w ogromne podniecenie. Czytała o tej maszynie w Manchester Guardian, nawet nie marząc o tym, że kiedyś wsiądzie na jej pokład. Możliwość dostania się do Nowego Jorku w ciągu niewiele więcej niż dwudziestu czterech godzin zakrawała niemal na cud.
Zostawiła Mervynowi list, ale nie napisała w nim ani jednej rzeczy, o których chciała mu powiedzieć. Nie wyjaśniła mu, że przez swoją beztroskę i obojętność stopniowo roztrwonił ich miłość ani nawet tego, jak bardzo pokochała Marka.
Drogi Mervynie, opuszczam Cię. Odnoszę wrażenie, iż stałam się dla Ciebie zupełnie obojętna, a poza tym zakochałam się w kimś innym. Kiedy przeczytasz te słowa, będziemy już w Ameryce. Nie chcę sprawiać Ci bólu, ale to w znacznej mierze Twoja wina.
Nie bardzo wiedziała, jak zakończyć – bo przecież nie „Twoja” ani „całuję Cię” – więc po prostu napisała „Diana”.
Początkowo miała zamiar zostawić list w domu, na kuchennym stole. Potem jednak doszła do wniosku, że gdyby Mervyn zmienił plany i zamiast zostać na noc w klubie, wrócił do domu, znalazłby list zbyt wcześnie i mógłby narobić im jakichś kłopotów. W końcu wysłała go pod adresem fabryki, gdzie powinien dotrzeć dziś, czyli w środę.
Zerknęła na zegarek (prezent od Mervyna, który lubił punktualność). Znała jego rozkład dnia: niemal cały ranek spędzał w hali produkcyjnej, by około południa pójść do biura i jeszcze przed lunchem przejrzeć pocztę. Diana napisała na kopercie „Osobiste”, by listu nie otworzyła jego sekretarka. Będzie leżał na biurku w stercie zamówień, ponagleń, wyjaśnień i zawiadomień. Możliwe, że Mervyn czyta go właśnie w tej chwili. Ta myśl sprawiła, że natychmiast posmutniała, ale jednocześnie odczuła ogromną ulgę z powodu, że dzieliło ją od niego ponad trzysta kilometrów.
– Taksówka już przyjechała – oznajmił Mark.
Była nieco zdenerwowana. Przelecieć przez Atlantyk samolotem!
– Pora ruszać – powiedział.
Stłumiła niepokój. Odstawiła filiżankę, wstała z krzesła i obdarzyła go najbardziej promiennym spośród swoich uśmiechów.
– Tak – odparła radośnie. – Pora ruszać.
Dziewczęta zawsze bardzo onieśmielały Eddiego.
Skończył Annapolis jako prawiczek. Stacjonując w Pearl Harbor korzystał czasem z usług prostytutek, ale to doświadczenie napełniło go ogromnym niesmakiem. Po opuszczeniu Marynarki był samotnikiem, który od czasu do czasu jeździł do odległego o kilka kilometrów baru, kiedy już nie mógł obejść się bez czyjegoś towarzystwa. Carol-Ann pracowała jako hostessa w Port Washington na Long Island, gdzie mieścił się obsługujący Nowy Jork port lotniczy dla łodzi latających. Była opaloną blondynką o oczach w kolorze błękitu Pan American i Eddie nigdy w życiu nie odważyłby się z nią umówić na randkę, gdyby nie to, że pewnego dnia znajomy radiooperator dał mu w kantynie dwa bilety do teatru na Broadwayu, a kiedy Eddie powiedział, że nie ma z kim iść, tamten odwrócił się do sąsiedniego stolika i zapytał Carol-Ann, czy miałaby ochotę zobaczyć przedstawienie.
– Czemu nie – odparła i Eddie natychmiast zrozumiał, że dziewczyna należy do tego samego świata co on.
Później dowiedział się, że również była rozpaczliwie samotna. Pochodziła ze wsi i wyrafinowane rozrywki nowojorczyków napełniały ją niepokojem i wydawały się jej podejrzane. Była bardzo zmysłowa, lecz nie wiedziała, jak się zachować w sytuacji, kiedy mężczyźni pozwalają sobie na trochę więcej, niż powinni, w związku z czym odtrącała z góry wszelkie zaloty. Zyskała dzięki temu opinię „królowej lodu” i prawie nikt nie chciał się z nią umawiać.
Ale Eddie nic wówczas o tym nie wiedział. Prowadząc ją pod rękę czuł się jak król. Zaprosił ją na kolację, potem odwiózł do domu taksówką, a na schodach podziękował za miły wieczór i pocałował w policzek, wezwawszy uprzednio na pomoc całą swą odwagę. Carol- Ann wybuchnęła płaczem i powiedziała mu, że jest pierwszym przyzwoitym człowiekiem, jakiego spotkała w Nowym Jorku. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, umówił się z nią na następną randkę.
Właśnie wtedy zakochał się w niej. Poszli do wesołego miasteczka na Coney Island; był gorący lipcowy dzień, Carol-Ann zaś miała na sobie białe spodnie i błękitną bluzkę. W pewnej chwili uświadomił sobie ze zdziwieniem, iż jest dumny z tego, że wszyscy widzą ich razem. Jedli lody, jeździli kolejką górską, kupowali idiotyczne czapeczki, trzymali się za ręce i zdradzali sobie nawzajem małe, śmieszne sekrety. Kiedy odprowadził ją do domu, powiedział, że jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, ona zaś po raz kolejny wprawiła go w zdumienie mówiąc, że z nią sprawa ma się dokładnie tak samo.
Wkrótce Eddie zaczął zaniedbywać swój wiejski dom i spędzać wszystkie wolne dni w Nowym Jorku, śpiąc na kanapie w domu pewnego lekko zdziwionego, ale dodającego mu szczerze odwagi inżyniera. Carol-Ann zabrała go do Bristolu, gdzie poznał jej rodziców – dwoje niedużych, szczupłych ludzi w średnim wieku, ubogich, ale bardzo ciężko pracujących. Przypominali mu jego własnych rodziców, tyle że nie otaczała ich aura surowej religijności. Nie bardzo byli w stanie pojąć, jak to się stało, że spłodzili tak piękną córkę; Eddie doskonale wiedział, co dzieje się w ich sercach, gdyż on z kolei nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że tak piękna dziewczyna zakochała się w nim po uszy.
Teraz, stojąc na trawniku przed hotelem Langdown Lawri i wpatrując się w korę dębu, myślał o tym, jak bardzo ją kocha. Znalazł się w samym środku koszmaru, jednego z tych paskudnych snów, w których czujesz się zupełnie bezpieczny i szczęśliwy, lecz wystarczy, byś popuścił choć na chwilę wodze fantazji i wyobraził sobie, że dzieje się coś niedobrego, by zaraz przekonać się, iż myśl przybiera realne kształty, świat wali ci się na głowę, a ty nie możesz zrobić nic, żeby temu zapobiec.
Najgorsze było to, że tuż przed jego wyjazdem z domu pokłócili się i rozstali w gniewie.
Siedziała na kanapie ubrana w jego roboczą koszulę i niewiele więcej, z wyciągniętymi przed siebie długimi, opalonymi nogami i jasnymi włosami spływającymi na ramiona niczym szal. Czytała jakieś czasopismo: Jej piersi były zwykle niezbyt duże, ale ostatnio zdecydowanie się powiększyły. Odczuł nagłe pragnienie, by ich dotknąć. Czemu nie? – pomyślał. Wsunął rękę za koszulę i dotknął sutka. Carol-Ann podniosła na niego wzrok, uśmiechnęła się ciepło, po czym wróciła do lektury.
Pocałował ją w czubek głowy i usiadł obok niej. Zaskoczyła go niemal od samego początku. W pierwszych dniach małżeństwa oboje byli bardzo nieśmiali, lecz wkrótce po powrocie z podróży poślubnej, kiedy zamieszkali w jego wiejskim domu, pozbyła się wszelkich zahamowań.